Powoli wkraczam w wiek, w którym człowiek zyskuje prawo do tego, by ponarzekać na to, jak to kiedyś było dobrze, a jak teraz jest niemiło. I prawa tego nie zawaham się użyć. Bo rzeczywiście kiedyś wiele rzeczy było prostszych.
Choćby taka produkcja przemysłowa. Kiedyś każdy wiedział, że wysoka produkcja przemysłowa to negatywny sygnał dla obligacji. Stała za tym bardzo prosta zasada. Wyższa produkcja to potencjalnie wyższa inflacja. To z kolei oznacza wyższe stopy procentowe, a więc niższe ceny obligacji. Proste jak budowa cepa.
Ale jak to bywa w ekonomii rzeczy nigdy nie są tak proste, jakby się wydawało na pierwszy rzut oka. Jakiś czas temu Rada Polityki Pieniężnej zasugerowała, że wzrost wydajności przewyższający wzrost wynagrodzeń jest tym czynnikiem ograniczającym ryzyko inflacyjne, na który będzie zwracać szczególną uwagę.
Trudno się z tym nie zgodzić. Jednak wziąwszy pod uwagę, że im wyższa produkcja, tym wyższa wydajność, powyższa sugestia oznacza, że dotychczasowa ocena danych produkcyjnych uległa odwróceniu. Rynki szybko przyswoiły, że wyższa produkcja może być również dobrym znakiem dla obligacji. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie...
No właśnie, trochę zamętu wprowadziły kwietniowe dane o produkcji przemysłowej, które okazały się dużo słabsze od oczekiwań. W związku z tym pojawił się wyraźny dysonans poznawczy. Czy niska produkcja zwiększa szanse na podwyżki stóp (gdyż wzrost wydajności spadł poniżej tempa wzrostu płac), czy wprost przeciwnie (jako że słabsza produkcja może sygnalizować pogorszenie sytuacji gospodarczej, a więc mniejsze ryzyko inflacyjne)? Komentarze, które pojawiły się po publikacji wspomnianych danych, pokazały, że prawie jednomyślnie rynki powróciły do "kanonicznej" interpretacji danych produkcyjnych, stwierdzając, że niższa dynamika produkcji przemysłowej odsuwa ryzyko podwyżek stóp procentowych.