W swoich felietonach kilkakrotnie pastwiłem się nad rosnącą w ostatnich latach rozbieżnością między subiektywnymi ocenami tempa wzrostu cen i oficjalnymi statystykami Głównego Urzędu Statystycznego. "Jeśli bowiem wierzyć "figurom", którymi co najmniej raz w miesiącu emocjonuje się rynek, to - mimo nieśmiałych oznak w sumie delikatnego wzrostu - wskaźnik CPI pozostaje na historycznie bardzo niskim poziomie. Dzieje się to w sytuacji, gdy ceny co najmniej kilku rodzajów dóbr są powodem sporych stresów" - zwracałem uwagę np. w październiku ub. r. Od tego czasu rozbieżność owa bardzo pięknie się rozwinęła. Co prawda oficjalne wskaźniki wyraźnie drgnęły, ale kilkuprocentowa dynamika roczna wygląda komicznie przy statystykach wzrostu cen niektórych, za przeproszeniem, grup towarowych. To zjawisko, choć nieco na uboczu oficjalnego koszyka cen, trzeba traktować jako potencjalny impuls presji inflacyjnej. Ale bynajmniej nie ono jest tu kluczowe. Bo perspektywy odbudowy mocnych podstaw dla rozkwitu inflacji zapewnić może przede wszystkim aktywność egzotycznego duetu: związkowcy - rządzący. Ci bowiem rozważają lub obiecują zapisy w ustawach niemal gwarantujące żyzne poletko inflacyjne w postaci stałej indeksacji płac. I to o nie jakieś tam głupie kilka procent? Wszak mowa o corocznych podwyżkach rzędu np. 10, 15 czy nawet 30 procent. Jakbym był inflacją, to bym już skakał z radości. Ale że nią nie jestem, to się wkurzam.
Jeśli mowa o spektakularnym wzroście cen, to mam na myśli oczywiście niektóre, ale za to podstawowe materiały budowlane, których ceny w ciągu ostatniego pół roku oszalały. Moja bezczelna hipoteza jest taka, że równy wkład w kilkusetprocentowy wzrost cen pustaków czy innych cegieł ma zarówno popyt, jak i zwykła spekulacja. W tym kontekście ubawiły mnie medialne zapew- nienia producentów i hurtowników, którzy z "zatroskaniem" w głosie przekonywali, że robią wszystko, żeby zapobiec spekulacji. Hipokryzja w czystej postaci. Niestety, równie żenujące jest gadanie o jakichś cudownych administracyjnych pomysłach na obniżenie cen materiałów budowlanych. Zamiast gawędzić bez sensu o sterowaniu cenami, politycy powinni ekspresowo ułatwić pozyskiwanie terenów pod budownictwo. I zamiast gadać, to naprawdę zmniejszać koszty płacy, bo nie dość, że materiały znikają i drożeją, to nie bardzo komu jest budować (ci, co umieli - zwiali na Wyspy, ci, co zostali - nie chcą pracować za grosze).
Taka sytuacja stwarza wprost wymarzone warunki, by rozkręcać ogólnonarodowy wrzask o wzrost płac. Oliwy do ognia dolewa władza, na lewo i prawo chełpiąca się nie swoimi zasługami - wzrostem gospodarczym, spadkiem bezrobocia i rzekomo niską inflacją. Związkowcy wykorzystują znakomicie to polityczne bicie piany, żądając dzielenia "owoców wzrostu". No to jazda? Lekarze, nauczyciele, pielęgniarki, kolejarze? Tylko patrzeć, jak w kolejce po "owoce" ustawią się mundurowi, górnicy, rolnicy? Przyklaskujący żądaniom polityczni hochsztaplerzy nie chcą pamiętać, że Polska jest krajem zadłużonym, z niezrównoważonym budżetem i potencjalnie zagrożonym kryzysem finansów publicznych. Triumfy święci sprawdzona (przejściowo!) za czasów Gierka propaganda sukcesu. W tym całym bałaganie zupełnie serio i jak najbardziej pozytywnie zaskakuje medialna determinacja premiera, który - zapewne za sprawą resztek uporu tracącej swój dawny blask minister finansów - przytomnie broni budżetu. Szkoda tylko, że jednocześnie jego koledzy z bratnich partii zdają się nie tylko nie panować już zupełnie nad falą przesadnych oczekiwań płacowych, ale nawet ją z premedytacją podsycać.
Nota bene, politycy z tych samych kręgów usiłowali zresztą wmawiać ostatnio ludziom, że mają cudowne recepty na galopadę cen pustaków i cegieł. Wypowiedzi były tak absurdalnie głupie, że w sumie nie ma sensu ich nawet komentować?
Płace, cegły, cement, pustaki? Choć oficjalna statystyka pozostaje (jeszcze?) ślepa na rzeczywistość, to - niejako "w drugim obiegu" - widać narastanie potencjalnych napięć inflacyjnych. Bardzo dziwacznie w kontekście tego wszystkiego brzmią nie tylko kolejne wieści z GUS, ale - przede wszystkim - komunikat po niedawnym posiedzeniu Rady Polityki Pieniężnej. Można bowiem odnieść wrażenie, że - zdaniem Rady - żadnego problemu nie będzie, bo zaleje nas powódź tanich towarów, a wzrost płac zrekompensowany zostanie wzrostem wydajności. No fantastycznie? Współgra to z oficjalnymi przekazami, które można sprowadzić do stwierdzenia, że jest super, a będzie jeszcze bardziej.