W historii świata były dwa ważne mury. Berliński i chiński. Pierwszy podzielił świat na dwie części: lepszą i gorszą, drugi było widać z kosmosu. Pierwszy został zburzony w roku 1989, co zakończyło zimną wojnę, drugi chyba ktoś ukradł. Od pewnego czasu nie widać go nie tylko z kosmosu, ale nie widać w ogóle.
Tymczasem świat bez murów radzi sobie znacznie gorzej niż wtedy, gdy mury były. Bo epoka murów, kiedy ziemia była podzielona na część, w której przestrzegano praw człowieka, i drugą, gdzie o tych prawach pisano w książkach, nie sprawiała przywódcom świata tyle problemów, co epoka obecna. Niezglobalizowany jeszcze świat i jego liderzy nie musieli stawać przed wyzwaniami etycznymi na miarę tych, przed jakimi stoją dziś, kiedy trzeba zdecydować, po której jest się stronie w sprawie Tybetu, Chin i bojkotu olimpiady w Pekinie.
W 1980 roku mury trzymały się jeszcze mocno. Dlatego po inwazji Związku Sowieckiego na Afganistan, USA i kraje zachodniej Europy bez większych wątpliwości zbojkotowały olimpiadę w Moskwie. Mogły dzięki temu uważać się za nieustraszonych strażników praw człowieka i orędowników miłości bliźniego, a w dodatku nie miało to najmniejszego wpływu na ich gospodarki, których interesy w ZSRR były raczej ograniczone.
Podobnie Rosjanie, w odwecie bojkotując cztery lata później olimpiadę w Los Angeles, niewiele tracili. Mogli bez specjalnych rozterek oskarżać Amerykanów o bicie Murzynów, bo i tak nie mogło to pogorszyć stanu zaopatrzenia socjalistycznych sklepów.
Ale pięć lat później mury zaczęły znikać. Berliński został zburzony, a chiński przykryty miliardem szpiczastych kapeluszy Chińczyków, gotowych kupować zachodnie towary. Tylko o prawach człowieka dalej pisano tam głównie w książkach. Od Nowego Świata odstawały jedynie Kuba, Korea Północna i Białoruś, ale akurat ich przywódcom prawdziwe mury nie były do niczego potrzebne.