Sądząc po publikacjach pojawiających się ostatnio w mediach, grupami zawodowymi uposażonymi w Rzeczypospolitej najgorzej są kasjerki w sieciowych hipermarketach oraz prezesi spółek państwowych, z tym że ci drudzy mają gorzej. Bo kasjerki przynajmniej otrzymują od pracodawców pampersy, dzięki którym mogą świadczyć pracę nieprzerwanie przez osiem godzin, a prezesi nie. Więc muszą dorabiać w radach nadzorczych innych spółek, też zwykle państwowych, więc bez szans na bonusy.
Dobrze więc się stało, że rząd postanowił ulżyć przynajmniej jednej z tych upośledzonych grup, skoro obu nie można. Zmiana przepisów, dzięki której prezesi będą mogli zarabiać 1000 procent więcej niż dotychczasowe maksymalne 18,8 tysiąca złotych (nie licząc rad nadzorczych), jest słuszna i sprawiedliwa i wszyscy - no, może oprócz kasjerek w hipermarketach - będą mieli z tego tytułu korzyści.
Bo, jak argumentuje minister skarbu, to właśnie ze względu na złe płace w spółkach SP nie chcieli tam pracować najzdolniejsi menedżerowie. A więc to głodowe pensje w PKO BP, Locie, PKP czy Ruchu powodowały, że politycy rządzących akurat partii umieszczali tam swoich krewnych, znajomych oraz skompromitowanych funkcjonariuszy partyjnych, bo nikt inny nie chciał. Przypuszczenia, że wynikało to z powyborczego podziału łupów, były więc wysoce krzywdzące dla menedżerów, może mniej zdolnych, ale za to gotowych do patriotycznych uniesień.
Jeśli PT Czytelnicy "Parkietu" są zdziwieni, że było ich aż tylu, to dzielimy to zdziwienie wspólnie. I właściwie trochę mi tych krewnych i kolegów partyjnych szkoda. Bo najpierw dowiedzieli się, że są nieudolni i niedokształceni, a teraz jeszcze nie będą mogli już liczyć na posady.
Wisienką na postnym daniu prezesowskich pensji była