Nasze ministerstwo skarbu, niestety, nie jest jednym ze słynnych domów aukcyjnych. Z MSP żaden Christie?s i nie Sotheby?s. Resort skarbu nie ma też do zaoferowania Picassa, Moneta ani Andy?ego Warhola. Bo na takie aktywa na pewno znaleźliby się chętni. Zamiast tego chce pozbyć się na przykład 4 proc. udziałów w spółce zarejestrowanej w miejscowości Kup. Czyli - excusez le mot - po prostu mającej siedzibę w Kupie.
Nie ma więc co się dziwić, że mimo wcześniejszych debat na temat tego, czy aukcje prywatyzacyjne są dobre czy złe, po ich wprowadzeniu okazało się, że nie ma co liczyć na sukces. Jeżeli większościowy udziałowiec ma 99,9 proc. akcji spółki i sprawuje nad nią całkowitą kontrolę, to po co mu wydawać choćby kilkadziesiąt tysięcy złotych tylko po to, by kupić kolejne 0,1 proc. papierów. Nawet jeśli pakiet jest większy, to i tak resztówki nie są towarem pierwszej jakości (tak jak i - zdaniem niektórych - większość pozostałego majątku, który Skarb Państwa ma zamiar sprywatyzować).
Cóż więc począć? Źeby spopularyzować aukcje, trzeba by doprowadzić do zmian w prawie, tak aby licytować nie tylko pakiety akcji mniejsze niż 10 proc. kapitału. Do tego warto byłoby odkurzyć jakiegoś przysłowiowego van Gogha i zaprosić do licytacji prawdziwych klubowych graczy. Inaczej nie pomogą żadne zmiany w procedurach, wielomiesięczne analizy, raporty ani biurokratyczne parzenie kawy. Towar musi być dobrej jakości albo przynajmniej dobrze wypromowany. Inaczej nikomu nie uda się go sprzedać i basta.