W „Parkiecie" z 23.08 ukazał się materiał pt. „Warranty na razie mało popularne", który próbuje podsumować pierwsze tygodnie ich istnienia na GPW. Ale często jest tak, że instrument finansowy, zanim zdobędzie popularność, potrzebuje czasu. Nasze najważniejsze kontrakty – na WIG20 – również nie wystartowały w roku 1998 z wysokiego poziomu. Potrzeba było około dwóch lat, żeby zainteresowała się nimi szeroka publiczność (w tym instytucje finansowe).
Niestety w materiale zabrakło próby analizy tego, czy oferta jest dobra czy może wypadałoby coś w niej poprawić. A jest co poprawiać, bo mówiąc bardzo delikatnie, w aktualnej formule to produkt mocno niedopracowany.
Pomijając inne – bardziej fundamentalne – motywy nabywania instrumentów typu warrant na akcje, produkt ten jest niezły dla agresywnych spekulantów w czasach wysokiej zmienności. Duże zmiany cen instrumentów bazowych powodują jeszcze większe zmiany w wycenie warrantu (który jest specyficzną opcją), co powoduje, że instrument może znaleźć chętnych wśród szukających wysokich stóp zwrotu. Zwłaszcza jeśli animator pokazuje oferty w każdym momencie – czyli mamy możliwość zajęcia i wyjścia z pozycji. Rzecz dla każdego agresywnego gracza niezbędna. Z tego punktu widzenia pojawienie się warrantów przed ostatnim krachem mogło być naprawdę niezłym impulsem do pokazania zalet tego instrumentu i rozkręcenia tego segmentu.
Niestety – wiele słabości.
Po pierwsze – w czasie największych ruchów animator wycofywał swoje oferty, i to na dość długo, w trakcie sesji, co powodowało, że jego obecność, a tym samym możliwość bezproblemowego wyjścia i wejścia na rynek, była iluzoryczna. To pierwszy sygnał, żeby przemyśleć agresywne, szybkie strategie.
Po drugie – niesymetryczność oferty. Warrantów typu put, czyli pozwalających grać na spadek „cen", jest pięciokrotnie mniej niż „call". No, ale może to tylko moja fanaberia – lubię działać w czasie krachów.