Jeszcze na początku roku teoria „wielkiej rotacji" miała sens. Inwestorzy rzeczywiście mieli apetyt na ryzyko – napływy do ryzykownych funduszy rynków wschodzących przekroczyły 32 mld dolarów w ciągu dwóch miesięcy. To najwięcej od upadku Lehman Brothers w 2008 r.
Z noworocznej euforii niewiele jednak pozostało. W skali całego kwartału klienci firm zarządzających na całym świecie wciąż wybierali fundusze akcji, jednak przerzucili się na stosunkowo bezpieczniejsze – bo napędzane drukowanym pieniądzem – rynki amerykański i japoński (a także fundusze akcji z „domieszką" obligacji).
Trudno im się dziwić. Od stycznia do marca amerykański indeks S&P500 wzrósł o prawie 12 proc., a japoński Nikkei 225 o ponad 20 proc.
– Związek pomiędzy napływami do funduszy a koniunkturą giełdową nie zawsze jest prosty i bezpośredni. Inwestorzy w USA przez ostatnie lata wypłacali pieniądze z funduszy akcji, a mimo to amerykańskie giełdy były jednymi z silniejszych – zwraca uwagę Jarosław Niedzielewski, dyrektor inwestycyjny w Investors TFI.
– Na przeciwległym biegunie mamy Turcję. Inwestorzy zagraniczni odpowiadają za około 70 proc. kapitalizacji na giełdzie w Stambule – notowania indeksu ISE są uzależnione od zagranicznego kapitału – dodaje.