A co jeżeli nie stać nas na oszczędzanie co miesiąc takiej kwoty?
Przyjmijmy, że na emeryturze będziemy żyć dziesięć lat. Jeżeli chcemy wypłacać sobie 1 tys. zł miesięcznej renty, musimy odłożyć 120 tys. zł. Na razie abstrahujemy od zmiany wartości pieniądza w czasie. Jeżeli jesteśmy młodzi i mamy przed sobą 30–40 lat oszczędzania, możemy te 120 tys. zł uzbierać, faktycznie odkładając drobne kwoty. Jeżeli do emerytury zostało nam 40 lat, wystarczy 250 zł miesięcznie, żeby zgromadzić te 120 tys. zł. Ale bądźmy szczerzy – w wieku 18 lat nikt nie myśli o oszczędzaniu na starość. Prawdopodobnie, gdy już do nas dotrze, że emerytura z ZUS będzie głodowa, zostanie nam do niej ok. 20 lat (to i tak dość optymistyczne założenie). W takiej sytuacji mniejszą kwotą niż 500 zł miesięcznie już się nie wykręcimy. Dlaczego o tym mówię? Trzeba sobie jasno powiedzieć, że „strategią drobnych kroczków", tak bardzo popularną wśród wielu osób, nie zbudujemy majątku na stare lata. To dobry sposób na wyrobienie nawyku oszczędzania, ale nie na zgromadzenie majątku.
Jeżeli nie jesteśmy bogaci i nasz miesięczny „drobny kroczek" nie opiewa na 2 tys. zł – nie warto w ogóle oszczędzać?
Nie ma alternatywy, musimy to robić, ale ze świadomością, że drobne kwoty co miesiąc nie wystarczą. Musimy do nich systematycznie dokładać, na przykład premie w pracy, „trzynastki", zwroty podatku i inne tego typu większe, doroczne zastrzyki gotówki. Wróćmy jeszcze do wcześniejszego przykładu. Wartość pieniądza w czasie to bardzo istotna zmienna. W 2009 r. kilogram chleba kosztował średnio 2,3 zł, dziś to ok. 3,5 zł. Choć, nawiasem mówiąc, są również obszary, w których, dzięki postępowi technologicznemu wartość pieniądza w czasie okazuje się mniej więcej stabilna. Zauważmy, że na dobry komputer od lat trzeba wydać ok. 4 tys. zł i ta cena się nie zmienia. Jednak komputer kupujemy raz na kilka lat, a chleb – codziennie. Oszczędzając długoterminowo, nie można abstrahować od inflacji. Dlaczego więc, układając emerytalny plan oszczędnościowy, pominęliśmy wzrost cen? Ponieważ najprawdopodobniej stopa zwrotu z inwestycji – w optymistycznym wariancie – umożliwi nam jedynie zachowanie wartość pieniądza. Jeżeli będziemy mieli naprawdę szczęście, zysk z inwestycji okaże się o parę pkt proc. wyższy od inflacji. Pod warunkiem że postawimy na akcje, a nie na obligacje. W tym drugim przypadku, przy obecnym poziomie stóp procentowych, zysk przewyższający inflację jest raczej mało prawdopodobny. Historycznie rzecz biorąc, stopy zwrotu z inwestycji w polskie akcje wynoszą średnio 8 proc. rocznie. To daje szansę na pokonanie inflacji. Nawet jeżeli weźmiemy płaski w ostatnich latach – a teraz nurkujący – WIG20, zobaczymy, że gdybyśmy mieli po jednej akcji każdej z sześciu największych spółek w indeksie, to w ciągu ostatnich pięciu lat dostalibyśmy 285 zł z dywidend. Nie zapominajmy o dywidendach – przy długoterminowym horyzoncie inwestycyjnym mogą w dużej mierze zniwelować negatywny efekt spadku wartości naszych akcji. Średnia stopa dywidendy dla spółek notowanych na GPW to 3–4 proc. – całkiem sporo.
Te historyczne stopy zwrotu zdecydowanie przewyższają inflację, skąd więc przekonanie, że ledwo uda się ją pokonać?
Jeżeli będziemy mieć szczęście, uda się ją pokonać nawet znacznie, ale tak jak powiedziałem – do tego trzeba farta. Wszystko bowiem zależy od faz cyklu koniunkturalnego – jeżeli lata, gdy zarabiamy najwięcej i dużo odkładamy, przypadną w szczycie cyklu, a „przejadanie" majątku rozpoczniemy w dołku koniunktury – możemy tak naprawdę tej realnej wartości pieniądza nie zachować. Brzmi brutalnie, ale to są fakty. Dlatego trzeba odkładać w sposób, który umożliwia „wyciśnięcie" z oszczędności jak najwyższej stopy zwrotu.