Rzeczywista inflacja. Jak zmierzyć coś, co nie istnieje

Czy to możliwe, że inflacja jest dziś wyższa, niż pokazują jej podstawowe miary, a w efekcie banki centralne spóźniają się z normalizacją polityki pieniężnej?

Publikacja: 15.06.2018 11:42

Rzeczywista inflacja. Jak zmierzyć coś, co nie istnieje

Foto: Fotolia

Od początku 2017 r. polska gospodarka rośnie kwartalnie w średnim tempie 4,7 proc. rok do roku. Poprzednio tak szybko rozwijała się na przełomie 2010 i 2011 r., a wcześniej w latach 2006–2008. Tamtym boomom gospodarczym zgodnie z podręcznikowymi zależnościami towarzyszyła inflacja przewyższająca nawet 4 proc. rocznie. Obecne przyspieszenie wzrostu gospodarczego podbiło inflację maksymalnie do 2,5 proc., ale tylko przejściowo. Przeciętnie w minionych pięciu kwartałach wynosiła ona 1,9 proc., a ostatnio jest jeszcze niższa.

Zagadkowo niemrawy wzrost cen, jak podkreśla regularnie w swoich wystąpieniach prezes NBP Adam Glapiński, nie jest wyłącznie polskim fenomenem. Przeciwnie, kraje, w których bardzo dobrej koniunkturze towarzyszy wysoka lub choćby systematycznie przyspieszająca inflacja, zmuszająca banki centralne do reakcji, należą dziś do wyjątków. Wyjaśnień tej rozpowszechnionej anomalii zaproponowano w ostatnich latach wiele. Mogą za nią odpowiadać np. postępująca globalizacja oraz rozwój e-handlu, które zwiększają konkurencję cenową. Na to nakłada się erozja związków zawodowych, która tłumi wzrost płac, podobnie jak żywa ciągle wśród pracowników pamięć o globalnym kryzysie gospodarczym i ryzyku utraty pracy.

Pozorna anomalia

Istnieje też jednak inna hipoteza: anomalia jest pozorna, wynika z błędów w pomiarze inflacji, która faktycznie jest wyższa, niż pokazują oficjalne dane. W Polsce główną przesłankę do podejrzeń, że publikowany przez GUS indeks cen konsumpcyjnych (CPI) zaniża inflację, stanowi to, że w jego świetle niemal nieprzerwanie od początku tysiąclecia tanieje u nas odzież i obuwie. Jeśli traktować te dane poważnie, dziś możemy się ubrać i obuć o połowę taniej niż w 2006 r. Przed dwoma laty ekonomiści brytyjskiej firmy analitycznej Capital Economics sugerowali, że GUS źle mierzy zmiany cen tej kategorii towarów, a to zaniża roczną dynamikę CPI w Polsce (wtedy akurat ujemną) o 0,2–0,3 pkt proc. względem państw ościennych. Jeśli tym samym błędem obciążony jest tzw. deflator PKB – miara zmiany cen, wykorzystywana do urealnienia wzrostu gospodarczego – to zawyżone jest tym samym realne tempo wzrostu gospodarki.

Krajowi ekonomiści w większości brali statystyków w obronę, wskazując, że taniejąca odzież może być skutkiem m.in. wyjątkowo prężnego rozwoju sieci dyskontów oraz późniejszego niż w innych krajach regionu przenoszenia produkcji do Azji przez polskie firmy. Ale argumenty, że oficjalne wskaźniki inflacji są felerne, padają też w innych krajach.

W lutym w raporcie sporządzonym dla Dyrekcji ds. Polityki Gospodarczej i Naukowej Parlamentu Europejskiego Daniel Gros, dyrektor brukselskiego think tanku CEPS argumentował, że gdyby inflację w strefie euro liczyć tak, jak liczona jest ona w USA, to w minionych latach byłaby ona bliska 2 proc. To oznaczałoby, że cel inflacyjny Europejskiego Banku Centralnego byłby spełniony, a w efekcie kontynuowanie przez tę instytucję programu ilościowego łagodzenia polityki pieniężnej (QE) oraz utrzymywanie zerowych stóp procentowych byłoby nieuzasadnione. Niemiecki ekonomista (narodowość jest w tym kontekście ważna) tłumaczył, że zharmonizowany indeks cen konsumpcyjnych (HICP), główna miara inflacji w Eurolandzie, obejmuje tylko czynsze faktycznie płacone przez najemców mieszkań. Nie obejmuje jednak cen nieruchomości, których zakup jest uznawany za inwestycję, a nie wydatek konsumpcyjny. W efekcie wydatki na mieszkanie mają w HICP relatywnie małą wagę (6 proc. w indeksie dla całego Eurolandu), a tym samym ta miara inflacji jest mało wrażliwa na koniunkturę na rynku nieruchomości. Amerykańskie Biuro Statystyki Pracy (BLS), obliczające tamtejszy indeks cen konsumpcyjnych (CPI), włącza do tego wskaźnika hipotetyczne czynsze, które właściciele zamieszkiwanych nieruchomości musieliby płacić, gdyby je wynajmowali. Koszty schronienia mają w rezultacie około 30-proc. wagę w tym indeksie.

Właściciel to najemca własnego lokalu

GG Parkiet

Gros w swoim raporcie nie wspomniał, że praktyki BLS w odniesieniu do kosztów mieszkaniowych są akurat przedmiotem wielu kontrowersji. Trzej ekonomiści, Brent Ambrose i Jiro Yoshida z Uniwersytetu Stanowego Pensylwanii oraz Edward Coulso z Uniwersytetu Kalifornijskiego, od kilku lat przekonują, że oficjalne statystyki inflacji – bazujące na ankiecie wśród konsumentów – zbyt wolno wychwytują zmiany cen najmu. Według ich ostatnich wyliczeń opublikowanych w kwietniu br., skorygowany przez nich CPI szybciej reagujący na wahania koniunktury na rynku nieruchomości, w czasie kryzysu sprzed dekady pokazywałby dynamikę cen konsumpcyjnych niższą od oficjalnej o nawet 4,2 pkt proc. A przecież nawet według danych BLS w USA panowała wtedy deflacja dochodząca do 2 proc. rocznie. Jaką politykę pieniężną prowadziłaby wtedy Rezerwa Federalna, gdyby mogła kierować się wskaźnikiem cen Ambrose'a, Yoshidy i Coulso, można się jedynie domyślać. Dziś jednak inflacja mierzona według ich metodologii jest o 0,3 do 0,9 pkt proc. wyższa od oficjalnej, sugerując, że za Atlantykiem związki między koniunkturą w gospodarce a dynamiką cen są wciąż zgodne z teorią ekonomii.

– Ekwiwalent czynszu najmu mieszkania to jest cena wyliczona przez statystyków, nieistniejąca w rzeczywistości. Czyli sytuacja na rynku pracy i – szerzej – siły popytu i podaży nie mają na nią wpływu. Tego rodzaju nierynkowe ceny mają coraz większy wpływ na oficjalne miary inflacji – przekonywał mnie w styczniowym wywiadzie Paul Donovan, główny ekonomista UBS Wealth Management. – W ub.r. amerykański telekom Verizon zaoferował swoim użytkownikom nieograniczony transfer danych przy niezmienionych cenach usług. Urząd statystyczny uznał, że skoro teraz każdy klient Verizon może obejrzeć nieograniczoną liczbę filmików na YouTubie, to jakość usług firmy wzrosła. To dość wątpliwe założenie (śmiech). Ale poprawa jakości przy niezmienionej cenie jest ekwiwalentem obniżki ceny. W ten sposób jedna spółka, choć nie zmieniła cennika, na rok zaniżyła inflację o 0,3 pkt proc. – opowiadał.

Spisek statystyków i władz

GG Parkiet

Takie traktowanie zmian jakości produktów i usług, które na dobre zadomowiło się w statystyce inflacji w latach 80. i 90. XX w., w szczególności zaś po głośnym raporcie komisji Michaela Boskina z 1996 r., jest krytykowane m.in. przez Johna Williamsa, twórcę portalu ShadowStats, na którym publikowane są wskaźniki inflacji liczonej wedle metodologii sprzed kilku dekad. Wtedy, inaczej niż dziś, BLS korygował ceny tylko o te zmiany jakościowe towarów i usług, które da się bezpośrednio wycenić (np. zmiana wagi produktu przy utrzymaniu ceny to de facto wzrost ceny), i nie zmieniał wag poszczególnych towarów i usług w CPI w reakcji na zmiany ich relatywnych cen (takie dostosowania opierają się na założeniu, że jeśli np. drób drożeje względem wołowiny, to ludzie zaczynają kupować więcej tego drugiego rodzaju mięsa, a więc mniej odczuwają wzrost cen pierwszego). Z wyliczeń Williamsa (wywiad z nim publikowaliśmy w „Parkiecie" w 2013 r.) wynika, że zmiany metodologiczne wprowadzone od początku lat 80. XX w. zaniżają inflację o około 7 pkt proc. Według niego temu właśnie miały one służyć. Niższa oficjalna inflacja nie tylko pozwala bowiem rządowi oszczędzić na waloryzacji świadczeń społecznych, ale też, zawyżając realny wzrost gospodarczy, stwarza iluzję prosperity.

Być może rzeczywiście takie były intencje zmian metodologii liczenia inflacji w USA, ale wcale nie jest jasne, że dzisiaj tamtejszy wskaźnik CPI zaniża dynamikę cen, a nie zawyża. Jak sugerują w opublikowanym niedawno artykule Austan Goolsbee z Uniwersytetu Chicagowskiego i Peter Klenow z Uniwersytetu Stanforda, BLS nie bierze pod uwagę w dostatecznym stopniu przesuwania się konsumpcji ze stacjonarnych sklepów do internetu. Według ich obliczeń w latach 2014–2017 w przypadku dóbr i usług, które najczęściej kupowane są w e-sklepach (a to około 20 proc. składu CPI) BLS powinien pokazywać dynamikę cen niemal 3 pkt proc. niższą, niż faktycznie raportował. Dlaczego? Po pierwsze, w próbie punktów sprzedaży detalicznej, z których BLS zbiera informacje o cenach, sklepy internetowe są niedoreprezentowane. Ponadto koszyk CPI nie zmienia się tak szybko, jak lista produktów i usług kupowanych w e-handlu. Według ustaleń Goolsbeego i Klenowa ponad połowa pieniędzy wydawanych w sklepach internetowych jest przeznaczana na towary i usługi, które nie istniały rok wcześniej, a kolejnych 25 proc. na towary i usługi, które nie istniały rok później. Tymczasem zarówno nowości, jak i rzeczy wychodzące z mody, zwykle tanieją.

Nie ma jednej inflacji

Przekonania części tropicieli nieprawidłowości, np. Williamsa, ocierają się o teorię spiskową, ale sceptycyzm co do poprawności danych o inflacji jest wpisany w ich naturę. Choć w debacie publicznej o inflacji mówi się tak, jak gdyby był to jakiś realny byt, faktycznie jest to tylko teoretyczna konstrukcja i to dość mglista. Pomiary inflacji dokonywane przez statystyków nie mogą odrywać się od rzeczywistej inflacji, bo czegoś takiego, jak rzeczywista inflacja po prostu nie ma. Owszem, ceny się zmieniają, ale każdy doświadcza tego inaczej w zależności od struktury swoich wydatków. A przy tym, wbrew obiegowej definicji, nie każdy wzrost cen – choćby z powodu wspomnianych zmian jakości towarów i usług – jest inflacją. Dlatego dociekania, czy urzędy statystyczne właściwie mierzą inflację, to w gruncie rzeczy spór o jej definicję i o to, po co w ogóle ją mierzymy. Jeśli chcemy wiedzieć, o ile więcej musi wydać statystyczny konsument, aby utrzymać standard życia (rozumiany jako stała struktura konsumpcji), to warto śledzić wskaźniki z ShadowStats.com. Jeśli z kolei interesuje nas to, jak rosną nasze koszty życia (albo, innymi słowy, jak szybko maleje siła nabywcza dowolnej stałej kwoty pieniędzy), lepsze będą oficjalne wskaźniki inflacji. Przy tym europejski HICP będzie bardziej wiarygodny, niż amerykański czy choćby polski CPI. Jeśli z kolei mamy obawy, że coś niepokojącego dzieje się na rynku nieruchomości, łatwiej będzie je zweryfikować, patrząc na miarę inflacji skonstruowaną przez Ambrose'a, Yoshidę i Coulso. Banki centralne doskonale zdają sobie z tego sprawę i choć ich cele inflacyjne są wyrażone w kategoriach konkretnego indeksu cen, to w praktyce monitorują wiele alternatywnych wskaźników, nie tylko dotyczących cen konsumpcyjnych. Stąd zresztą ich ostrożność w zmienianiu polityki pieniężnej, nawet gdy podstawowe miary inflacji odchylają się mocno od przyjętych celów inflacyjnych.

Gospodarka
Donald Tusk o umowie z Mercosurem: Sprzeciwiamy się. UE reaguje
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Gospodarka
Embarga i sankcje w osiąganiu celów politycznych
Gospodarka
Polska-Austria: Biało-Czerwoni grają o pierwsze punkty na Euro 2024
Gospodarka
Duże obroty na GPW podczas gwałtownych spadków dowodzą dojrzałości rynku
Materiał Promocyjny
Cyfrowe narzędzia to podstawa działań przedsiębiorstwa, które chce być konkurencyjne
Gospodarka
Sztuczna inteligencja nie ma dziś potencjału rewolucyjnego
Gospodarka
Ludwik Sobolewski rusza z funduszem odbudowy Ukrainy