Od początku 2017 r. polska gospodarka rośnie kwartalnie w średnim tempie 4,7 proc. rok do roku. Poprzednio tak szybko rozwijała się na przełomie 2010 i 2011 r., a wcześniej w latach 2006–2008. Tamtym boomom gospodarczym zgodnie z podręcznikowymi zależnościami towarzyszyła inflacja przewyższająca nawet 4 proc. rocznie. Obecne przyspieszenie wzrostu gospodarczego podbiło inflację maksymalnie do 2,5 proc., ale tylko przejściowo. Przeciętnie w minionych pięciu kwartałach wynosiła ona 1,9 proc., a ostatnio jest jeszcze niższa.
Zagadkowo niemrawy wzrost cen, jak podkreśla regularnie w swoich wystąpieniach prezes NBP Adam Glapiński, nie jest wyłącznie polskim fenomenem. Przeciwnie, kraje, w których bardzo dobrej koniunkturze towarzyszy wysoka lub choćby systematycznie przyspieszająca inflacja, zmuszająca banki centralne do reakcji, należą dziś do wyjątków. Wyjaśnień tej rozpowszechnionej anomalii zaproponowano w ostatnich latach wiele. Mogą za nią odpowiadać np. postępująca globalizacja oraz rozwój e-handlu, które zwiększają konkurencję cenową. Na to nakłada się erozja związków zawodowych, która tłumi wzrost płac, podobnie jak żywa ciągle wśród pracowników pamięć o globalnym kryzysie gospodarczym i ryzyku utraty pracy.
Pozorna anomalia
Istnieje też jednak inna hipoteza: anomalia jest pozorna, wynika z błędów w pomiarze inflacji, która faktycznie jest wyższa, niż pokazują oficjalne dane. W Polsce główną przesłankę do podejrzeń, że publikowany przez GUS indeks cen konsumpcyjnych (CPI) zaniża inflację, stanowi to, że w jego świetle niemal nieprzerwanie od początku tysiąclecia tanieje u nas odzież i obuwie. Jeśli traktować te dane poważnie, dziś możemy się ubrać i obuć o połowę taniej niż w 2006 r. Przed dwoma laty ekonomiści brytyjskiej firmy analitycznej Capital Economics sugerowali, że GUS źle mierzy zmiany cen tej kategorii towarów, a to zaniża roczną dynamikę CPI w Polsce (wtedy akurat ujemną) o 0,2–0,3 pkt proc. względem państw ościennych. Jeśli tym samym błędem obciążony jest tzw. deflator PKB – miara zmiany cen, wykorzystywana do urealnienia wzrostu gospodarczego – to zawyżone jest tym samym realne tempo wzrostu gospodarki.
Krajowi ekonomiści w większości brali statystyków w obronę, wskazując, że taniejąca odzież może być skutkiem m.in. wyjątkowo prężnego rozwoju sieci dyskontów oraz późniejszego niż w innych krajach regionu przenoszenia produkcji do Azji przez polskie firmy. Ale argumenty, że oficjalne wskaźniki inflacji są felerne, padają też w innych krajach.
W lutym w raporcie sporządzonym dla Dyrekcji ds. Polityki Gospodarczej i Naukowej Parlamentu Europejskiego Daniel Gros, dyrektor brukselskiego think tanku CEPS argumentował, że gdyby inflację w strefie euro liczyć tak, jak liczona jest ona w USA, to w minionych latach byłaby ona bliska 2 proc. To oznaczałoby, że cel inflacyjny Europejskiego Banku Centralnego byłby spełniony, a w efekcie kontynuowanie przez tę instytucję programu ilościowego łagodzenia polityki pieniężnej (QE) oraz utrzymywanie zerowych stóp procentowych byłoby nieuzasadnione. Niemiecki ekonomista (narodowość jest w tym kontekście ważna) tłumaczył, że zharmonizowany indeks cen konsumpcyjnych (HICP), główna miara inflacji w Eurolandzie, obejmuje tylko czynsze faktycznie płacone przez najemców mieszkań. Nie obejmuje jednak cen nieruchomości, których zakup jest uznawany za inwestycję, a nie wydatek konsumpcyjny. W efekcie wydatki na mieszkanie mają w HICP relatywnie małą wagę (6 proc. w indeksie dla całego Eurolandu), a tym samym ta miara inflacji jest mało wrażliwa na koniunkturę na rynku nieruchomości. Amerykańskie Biuro Statystyki Pracy (BLS), obliczające tamtejszy indeks cen konsumpcyjnych (CPI), włącza do tego wskaźnika hipotetyczne czynsze, które właściciele zamieszkiwanych nieruchomości musieliby płacić, gdyby je wynajmowali. Koszty schronienia mają w rezultacie około 30-proc. wagę w tym indeksie.