Jeszcze do niedawna deprecjacja – a nawet załamanie – amerykańskiej waluty wydawały się nieuchronne. Powód? Podaż dolara jest ogromna, stopy procentowe w USA niższe niż w większości krajów rozwiniętych, deficyt budżetowy Waszyngtonu rekordowy, a banki centralne państw wschodzących raz po raz deklarują chęć dywersyfikacji dolarowych rezerw. A jednak pod koniec listopada dolar zaczął się w szybkim tempie umacniać. Czy to tylko korekta, czy trwałe odwrócenie trendu?
[srodtytul]Powrót do normalności[/srodtytul]
W czasie kryzysu dolar uważany był przez inwestorów za bezpieczne schronienie. W rezultacie, gdy na giełdach dominowały spadki, on się umacniał, a gdy w marcu zagościła na nich hossa, amerykańska waluta zaczęła się szybko osłabiać. Do 25 listopada straciła wobec koszyka sześciu walut (euro, jen, dolar kanadyjski, funt szterling, frank szwajcarski i korona szwedzka) blisko 17 proc. Od 25 listopada odbiła się jednak już o 4,6 proc., a wobec euro o 5,3 proc.
Może to być oznaka normalizacji sytuacji na rynkach walutowych. Tak jak przed kryzysem dolar znów zdaje się poruszać w takt doniesień o stanie amerykańskiej gospodarki. Tylko w grudniu pojawiły się w USA lepsze od oczekiwanych dane o stopie bezrobocia, produkcji i sprzedaży detalicznej. Co więcej, w tym czasie z Europy napływały znacznie mniej jednoznaczne dane.
[srodtytul]Fed zadziała wcześniej[/srodtytul]