Polska gospodarka rozwija się najszybciej od sześciu lat, a jednocześnie rośnie liczba upadłości spółek. Według danych Euler Hermes, w pierwszych dwóch miesiącach br. była o 8 proc. wyższa, niż przed rokiem. Jak wyjaśnić ten paradoks?
Tegoroczny wzrost liczby upadłości następuje po zwyżce o 12 proc. w ub.r. i o kilka procent w 2016 r. To jest sprzeczne z intuicją, ale trzeba pamiętać, że wzrost gospodarczy Polski nie jest zrównoważony. Przez minione prawie dwa lata opierał się na konsumpcji, stymulowanej m.in. transferami socjalnymi. Mniej więcej od połowy 2017 r. rosnąć zaczęły też inwestycje, ale niemal wyłącznie te współfinansowane z funduszy UE, czyli głównie infrastrukturalne. To oznacza, że duża część małych i średnich przedsiębiorstw w zasadzie nie skorzystała na boomie gospodarczym, który widać w danych o PKB.
Ale kondycja firm budowlanych, które w poprzednich latach stały za wzrostem liczby upadłości w Polsce, chyba się poprawia?
Na początku br. liczba niewypłacalności w budownictwie w ujęciu rok do roku zmalała, co wynika częściowo z wysokiej bazy odniesienia, a częściowo z odbicia inwestycji. Obecnie obserwujemy natomiast wyraźny wzrost liczby upadłości firm produkcyjnych i usługowych, m.in. w transporcie. To m.in. efekt zacieśnienia podatkowego, które utrudnia firmom optymalizowanie podstawy opodatkowania. Do tego coraz większe kłopoty sprawia firmom dynamiczny wzrost kosztów pracy. Dotyka on szczególnie firm, które w przeszłości nie inwestowały w automatyzację, nie rozwijały produktów i usług o wyższej marży, tylko bazowały na taniej sile roboczej. A takich przedsiębiorstw jest w Polsce wiele. I wciąż nie inwestują.