Połączenie błyskawicznego wzrostu gospodarki z niską inflacją odchodzi w przeszłość dużo wolniej, niż można się było obawiać. W nadchodzącym roku koniunktura w Polsce będzie słabsza niż w mijającym, ale wciąż dobra.
Chwilo, trwaj – życzył polskiej gospodarce ponad roku temu prezes NBP Adam Glapiński. Życzenie się spełniło. Sytuacja, którą Adam Glapiński w kolejnych miesiącach określał m.in. mianem „cudu gospodarczego", „złotej ery" oraz „marzenia ekonomisty", utrzymuje się do dziś. Gospodarka rośnie w ekspresowym tempie, ale nie widać napięć w rodzaju podwyższonej inflacji lub narastającego deficytu w międzynarodowej wymianie towarów i kapitału (szybki rozwój często do tego prowadzi).
Skoro jednak koniunktura w Polsce jest teraz „cudowna", może być tylko gorzej. To, że zapowiadane przez ekonomistów już od ponad roku spowolnienie jeszcze nie nadeszło, nie oznacza, że powinniśmy o nim zapomnieć. Przeciwnie, z każdym kolejnym kwartałem staje się ono coraz bardziej prawdopodobne.
W kontekście ostatnich dwóch lat, gdy rzeczywistość stale okazywała się lepsza od oczekiwań ekonomistów, ostatnie zdanie może budzić uśmiech politowania. W 2017 r. polska gospodarka powiększyła się w ujęciu realnym (czyli przy założeniu stałych cen) o 4,8 proc., przewyższając najśmielsze nawet prognozy. Ekonomiści ankietowani przez „Parkiet" w grudniu tamtego roku przeciętnie przewidywali (nie znając pełnych danych za 2017 r.), że w 2018 r. wzrost PKB zwolni do 3,9 proc. Najwięksi optymiści spodziewali się 4,5 proc. Dziś jest niemal pewne, że polska gospodarka urosła o około 5 proc. Skąd więc pewność ekonomistów, że teraz „złota era" naprawdę się kończy?