Wciąż nie wiemy, ile ten pakiet będzie faktycznie kosztował. Z pierwszych zapowiedzi wynikało, że 212 mld zł, z czego 66 mld zł zwiększałoby deficyt sektora finansów publicznych. Później prezes PFR Paweł Borys mówił, że to jednak będzie 80 mld zł. Moim zdaniem to jest kwota duża, nawet w porównaniu do innych krajów. W Niemczech, Francji i innych krajach dużą część pakietów pomocowych również stanowią gwarancje, kredyty itp., a nie bezpośrednie wydatki. Czy nas na to stać? Reguła wydatkowa na to pozwala, można przekroczyć wynikający z niej limit wydatków w stanie klęski żywiołowej. Większym problemem jest to, że przy takim wzroście wydatków dług publiczny może się zbliżyć do 55 proc. PKB. Dlatego trzeba szukać oszczędności. W budżecie jest wiele wydatków, które nawet jeśli były potrzebne w normalnych czasach, to dziś, gdy ratujemy bezpieczeństwo ekonomiczne kraju, potrzebne nie są. To np. tzw. trzynasta emerytura, na którą ma pójść 10-11 mld zł. To by wystarczyło, aby ograniczyć wzrost stopy bezrobocia o kilka punktów procentowych. Z tego warto zrezygnować także dla dobra samych emerytów, bo jeśli firmy zaczną upadać i skoczy bezrobocie, to w budżecie może zacząć brakować pieniędzy na zwykłe emerytury, o dodatkowych nie mówiąc.
Można się spierać o to, czy nawet w normalnych czasach ten wydatek byłby uzasadniony. A co z 500+? Pojawiły się sugestie, że tu można szukać dużych oszczędności.
Na świecie od pewnego czasu toczy się dyskusja, że w związku z rosnącymi nierównościami i robotyzacją potrzebny jest dochód podstawowy, gwarantowany. Teraz w ramach walki z kryzysem niektóre kraje, np. USA, decydują się na jednorazowe powszechne transfery. U nas rolę dochodu podstawowego w pewnym sensie pełni 500+. Te pieniądze przysługują też dzieciom osób samozatrudnionych, które są obecnie szczególnie narażone na utratę dochodów. Nie warto z tego rezygnować. Ale gdyby problemy się pogłębiały, gdyby nadciągały całe stada „czarnych łabędzi", należałoby się zastanowić nad wprowadzeniem dochodu podstawowego dla wszystkich np. w formie 300+.
Wspomniał pan, że dług publiczny może się zbliżyć do 55 proc. PKB. To byłby skok o kilkanaście punktów procentowych, ale nadal nie byłby to szokująco wysoki poziom zadłużenia w europejskim kontekście. Pańskim zdaniem to mogłoby stanowić zagrożenie dla stabilności finansowej kraju?
Rzecz w tym, że w ustawie o finansach publicznych zapisany jest limit długu na poziomie 55 proc. PKB i nie ma klauzuli pozwalającej na jego obejście. Gdy ten limit zostanie osiągnięty, trzeba zamrozić emerytury, wynagrodzenia itp. Wiadomo, że z ekonomicznego punktu widzenia dług na poziomie 55,1 proc. PKB nie jest dramatem w porównaniu do np. 54,9 proc. PKB, ale jednak przekroczenie tego progu miałoby pewne konsekwencje. Nie wiadomo, jak zachowają się rynki, czy kapitał zagraniczny nie zacząłby uciekać. Nie wiadomo też, jak program skupu obligacji skarbowych przez NBP (ograniczający koszty obsługi długu – red.) wpłynąłby na kurs złotego. A każde osłabienie złotego o 10 proc. powoduje wzrost relacji długu do PKB o 1 punkt procentowy.