Banki centralne wyczerpały amunicję – oceniał w połowie 2018 r. sekretarz generalny OECD Angel Gurria, komentując doniesienia, że niektóre z tych instytucji są gotowe łagodzić politykę pieniężną w obliczu coraz wyraźniejszego spowolnienia gospodarczego. Gurria nie był w tej ocenie odosobniony. Dekadę po globalnym kryzysie finansowym, na który banki centralne na całym świecie zareagowały cięciem stóp procentowych do rekordowo niskiego poziomu, niekiedy poniżej zera, i zaczęły eksperymentować z niekonwencjonalnymi instrumentami, tylko nieliczne z nich zdołały politykę pieniężną choć trochę znormalizować. Obawy, że w razie kolejnego wstrząsu nie będą w stanie zareagować, wydawały się więc uzasadnione. Sprzyjały temu zresztą apele samych bankowców centralnych do polityków, żeby ci nie pokładali nadmiernych nadziej w polityce pieniężnej i sposobów na rehabilitację kulejących gospodarek szukali raczej wśród narzędzi polityki fiskalnej i strukturalnej. – Już zbyt długo banki centralne niosą ciężar podtrzymywania ożywienia w światowej gospodarce – mówił jesienią ub.r. Claudio Borio, główny ekonomista Banku Rozrachunków Międzynarodowych (BIS), bazylejskiej instytucji określanej często mianem banku banków centralnych.
Elastyczna granica możliwości
Dziś tego rodzaju wypowiedzi brzmią jak głosy z zamierzchłej przeszłości. W ciągu niespełna miesiąca okazało się, że banki centralne amunicji mają sporo, być może nieskończenie dużo. W reakcji na epidemię Covid-19, która najprawdopodobniej zepchnie światową gospodarkę w najgłębszą od II wojny światowej recesję, banki centralne od Kanady po Australię poluzowały politykę pieniężną na bezprecedensową skalę, choć w wielu przypadkach rzeczywiście nie miały przestrzeni, aby znacząco obniżyć stopy procentowe. Sięgnęły jednak po sprawdzone podczas globalnego kryzysu finansowego programy skupu aktywów za wykreowane pieniądze (QE), tanie pożyczki dla banków komercyjnych gotowych udzielać kredytów firmom niefinansowym, ale też po nowe instrumenty.
Nie obyło się bez wpadek. Do historii polityki pieniężnej przejdą niefortunne wypowiedzi przedstawicieli Europejskiego Banku Centralnego. Na konferencji prasowej po posiedzeniu Rady Prezesów EBC 12 marca, na którym zapadła m.in. decyzja o zwiększeniu skali QE (wznowionego po niespełna roku przerwy w listopadzie ub.r. w reakcji na recesję w przemyśle eurolandu), szefowa frankfurckiej instytucji Christine Lagarde powiedziała, że jej rolą nie jest „domykanie spreadów" na rynku obligacji (tzn. ograniczanie wzrostu rentowności obligacji jednych krajów strefy euro w stosunku do rentowności obligacji innych państw – red.). Po tych słowach rentowność (porusza się w kierunku odwrotnym do cen) papierów Włoch, które były pierwszym europejskim ogniskiem Covid-19, wystrzeliły ostro w górę, a Lagarde jeszcze tego samego dnia tłumaczyła, że oczywiście EBC będzie przeciwdziałał nieuzasadnionej, panicznej wyprzedaży obligacji. Kilka dni później prezes Banku Austrii Robert Holzmann powiedział dziennikowi „Der Standard", że EBC doszedł do granic swoich możliwości, a przeciwdziałanie skutkom pandemii w zgodnej ocenie całej Rady Prezesów frankfurckiej instytucji jest przede wszystkim zadaniem dla polityki fiskalnej. Szybko okazało się, że ta granica możliwości jest bardzo elastyczna. Dzień później EBC ogłosił nowy, pandemiczny program QE, w ramach którego zamierza przeznaczyć w 2020 r. 750 mld euro na skup obligacji skarbowych i korporacyjnych (niezależnie od 120 mld euro dorzuconych wcześniej do „standardowego" QE, który też jest kontynuowany, i praktycznie nieograniczonych zastrzyków płynności dla sektora bankowego). – Odpowiedź EBC na kryzys wywołany koronawirusem jest bez dwóch zdań potężna, i nie chodzi tylko o skalę zakupów, ale też ich większą niż wcześniej elastyczność – ocenił Frederic Ducrozet, obserwator polityki pieniężnej z Pictet Wealth Management.
Pożyczki prosto z banku centralnego
Pewne wahania banków centralnych łatwo zrozumieć. Rezerwa Federalna już na początku marca na nadzwyczajnym posiedzeniu zdecydowała się na obniżkę swojej głównej stopy procentowej o 0,5 pkt proc., do przedziału 1-1,25 proc. Było to jej największe jednorazowe cięcie od grudnia 2008 r. Ta decyzja była przez wielu obserwatorów krytykowana za to, że tylko podsyciła panikę na rynkach finansowych. Sugerowała bowiem, że Fed spodziewa się równie głębokiego załamania koniunktury w USA co w trakcie globalnego kryzysu. A takiego scenariusza nie zakładali wtedy nawet inwestorzy, choć od połowy lutego wyprzedawali akcje. Nim minęły dwa tygodnie było już jasne, że nawet najczarniejsze scenariusze z początku marca były optymistyczne. Fed zaś szybko ogłosił kolejną obniżkę swojej głównej stopy, tym razem o 1 pkt proc., do przedziału 0-0,25 proc., a do tego rozpoczął ilościowe łagodzenie polityki pieniężnej. Początkowo w ramach QE zamierzał wydać na obligacje skarbowe i hipoteczne 700 mld USD, ale potem wszelkie limity zostały zniesione. Do tego zaś Fed uruchomił szereg innych programów wspierających płynność na rynku kredytowym. Wśród nich są takie, których nie testował nawet w apogeum globalnego kryzysu finansowego. Rozpoczął m.in. skup obligacji spółek, i to nie tylko na rynku wtórnym, ale też pierwotnym, a także jednostek uczestnictwa w dłużnych funduszach typu ETF. Na mocy antykryzysowej ustawy (CARES Act), przyjętej przez Kongres USA pod koniec marca, amerykański Departament Skarbu powierzy Fedowi 450 mld USD tytułem gwarancji dla udzielanych przezeń pożyczek i kupowanych instrumentów dłużnych. Czegoś takiego w historii USA jeszcze nie było. Przewodniczący Fedu Jerome Powell powiedział, że każdy dolar rządowej gwarancji pozwoli tej instytucji wydać 10 USD. To daje wyobrażenie o tym, jaka może być skala wsparcia, jakiej Fed udzieli gospodarce: nie licząc QE, może nabyć instrumenty o wartości 4,5 bln USD. Dla porównania, tyle mniej więcej wynosiły aktywa Fedu przed wybuchem epidemii.