W przypadku Polski oznacza to w praktyce skup obligacji przez bank centralny w ramach operacji otwartego rynku. Będący pochodną kryzysu i zamknięcia gospodarki bezprecedensowy spadek dochodów i wzrost wydatków państwa skutkuje olbrzymim deficytem budżetu, a emisja obligacji jest w obecnej sytuacji jedynym dostępnym sposobem pozyskania koniecznych środków. Jednak pojawienie się na rynku długu dużej ilości nowych obligacji mogłoby doprowadzić do gwałtownego spadku ich cen i właśnie skup tychże obligacji przez NBP ma temu zapobiegać. Powstaje jednak pytanie, czy tak duże emisje nowego długu nie doprowadzą do niekontrolowanego wzrostu inflacji. Doświadczenia w tym zakresie, wynikające z podobnych programów wdrażanych przez główne banki centralne świata podczas ostatniego globalnego kryzysu, wskazują na brak tego typu zagrożeń. Skup długu na wielką skalę prowadzono zarówno w Europie, jak i w Stanach Zjednoczonych i nigdzie nie skutkowało to nadmiernym wzrostem inflacji. Jednak obecny kryzys ma zdecydowanie odmienny charakter, a wdrażany program luzowania ilościowego w Polsce jest doświadczeniem nieposiadającym odpowiednika w przeszłości. Obawy o inflacjogenny charakter luzowania ilościowego biorą się w dużym stopniu z powszechnego określenia tego rodzaju polityki mianem „drukowania pieniądza". W efekcie w powszechnym odbiorze pokutuje pogląd, że gdy rząd emituje duże ilości obligacji a bank centralny je skupuje, to dokonuje tego skupu za „wydrukowane pieniądze". Tymczasem obecnie pieniądz kreowany jest nie przez bank centralny, a przez banki komercyjne w postaci kredytu. Odbywa się to w ten sposób, że bank centralny kupuje obligacje rządowe od banków komercyjnych, dzięki czemu banki te mają środki na zwiększanie akcji kredytowej. I tu tkwi cały problem – banki posiadają wystarczające środki dla zwiększania podaży kredytów, brak jest jednak drugiej strony, czyli popytu na kredyty. W warunkach recesji, niepewności o przyszłość, niskiej skłonności do inwestycji brak jest chętnych do zaciągania zobowiązań finansowych. Z drugiej strony banki niekoniecznie muszą zwiększać podaż kredytu – jeśli uznają, iż w długim okresie może to mieć negatywne dla nich konsekwencje, mogą środki pozyskane ze sprzedaży obligacji lokować w inne aktywa. Oznacza to, iż ryzyko wzrostu inflacji w wyniku luzowania ilościowego niekoniecznie musi się ziścić, a nawet wręcz przeciwnie: wkrótce na horyzoncie może pojawić się widmo deflacji. Ryzyko suszy znacząco spadło w ostatnich tygodniach, co powinno stabilizować ceny żywności. Z kolei ryzyko wystąpienia drugiej fazy pandemii wciąż straszy rynki, co widać w wyhamowaniu wzrostów cen ropy naftowej. Również kurs złotego, który miał poszybować w kierunku „północnym", po ogłoszeniu programu luzowania ilościowego stopniowo obniża się w relacji do głównych walut. Rynki ostrożnie oceniają prawdopodobieństwo dynamicznego odbicia gospodarek. Odbudowa popytu będzie żmudnym i długotrwałym procesem. Wszystko to oznacza, że brak jest paliwa dla inflacji. W ciągu letnich miesięcy może ona spaść poniżej 2 proc., a w pierwszym kwartale przyszłego roku nad Wisłą zagościć może ponownie deflacja. Z takiego scenariusza zapewne nie będzie zadowolony rząd, w przeciwieństwie do posiadaczy oszczędności.