Różnica w porównaniu z tamtą zwyżką jest taka, że skala obecnego ruchu w górę jest nieco mniejsza. Wtedy WIG zyskał 17,5 proc., teraz to 12 proc.
Z uwagi na trwanie zwyżek można więc powiedzieć, że czas pozostały do końca wzrostu trzeba już liczyć w dniach.Jeśli chodzi o zasięg ruchu - miejsca jest więcej. To miejsce stwarza również górna granica kanału wzrostowego, w jaki można wpisać notowania WIG od dołka z 1 lipca. Daje to 48-49 tys. pkt jako kres ruchu w górę. Podobny poziom otrzymujemy, bazując na 61,8-proc. zniesieniu bessy z lat 2007-2009.
Innym punktem odniesienia do oceny obecnych wydarzeń na warszawskim parkiecie może być fala zwyżkowa, która trwała od wiosny 2004 r. W jej trakcie WIG zyskał 26 proc., ale zajęło mu to aż ponad 200 sesji. Po takim czasie zwyżek, jaki upłynął od przedwakacyjnego dołka, czyli po niecałych 120 sesjach, był o ponad 11 proc. wyżej. Pod tym względem obecny ruch w górę wygląda imponująco i przypomina bardziej zwyżki w bardziej dojrzałych fazach cyklu koniunkturalnego, a nie w początkowym etapie ożywienia gospodarczego.
Jednak na krótką metę takie obiekcje nie mają teraz większego znaczenia. Liczy się bieżący nastrój na rynku, który pozostaje byczy. Można wręcz powiedzieć, że ociera się o euforię.
Do takiego wniosku można dojść, widząc na przykład spadek indeksu PMI w Korei w październiku poniżej 50 pkt, oznaczający spowolnienie gospodarcze, i jednoczesne wspinanie się indeksu cen akcji na kolejne szczyty. Podobne wrażenie stwarza wzrost cen niektórych surowców sięgający kilkudziesięciu procent. W takim wypadku można mówić, że zachowaniami inwestorów steruje już jedynie spekulacja. Symptomatyczne są też dość ostre reakcje władz azjatyckich krajów na poluzowanie monetarne w Stanach Zjednoczonych. Na krótką metę jest to dla rynków bardzo dobra wiadomość, ale w dalszej perspektywie niesie zagrożenia.