Dzień wcześniej, czyli w czwartek, rynek notował minima spadku, który rozpoczął się tydzień wcześniej, także w czwartek. Wczoraj odbicie rozpoczęte poprzedniego dnia było kontynuowane. Skala korekty została powiększona. Rynek osiągnął poziom 2176 pkt. Do tego w końcówce sesji nadal przeważali kupujący. Czy to oznacza, że sygnał, jaki pojawił się w środę, był fałszywką, a rynek powróci do wzrostów? Jest kilka czynników, które każą w to wątpić.

Pierwszym jest sam sygnał, czyli spadek cen kontraktów pod poziom dołka z 25 czerwca. Jak już tu wspominałem wcześniej, takie zachowanie cen sugeruje, że faza wzrostu, jaką obserwowaliśmy w czerwcu, została zakończona. Jeszcze na początku tej zwyżki obowiązywało założenie, że będzie ona tylko ruchem korekcyjnym wcześniejszego spadku, który miał swój początek w lutym tego roku. Przełamanie dołka z 25 czerwca z punktu widzenia średniego terminu jest powrotem do tego większego spadku. Rozumowanie o końcu wzrostu i powrocie do spadków mogłoby być zanegowane, gdyby doszło do wyjścia nad szczyt z ubiegłego tygodnia. Wczoraj nie było na to szans. Odległość od czwartkowego zamknięcia do tego szczytu była zbyt duża jak na ostatnio notowaną zmienność.

Drugim czynnikiem, który każe powątpiewać w mocniejszą zwyżkę, jest zachowanie obrotu. Wczorajsza zwyżka nie ma potwierdzenia w zmianach aktywności. Przed ostatnim fixingiem obrót ledwie przekroczył 400 mln zł, z czego 140 mln zł przypadło na KGHM. Niska aktywność nie przekonuje, że ten ruch ma szansę dłużej potrwać.

Wreszcie wczoraj liderami zwyżki nie były spółki, które zwykle są przedmiotem zainteresowania, gdy polepsza się sytuacja na rynkach, ale spółki defensywne: PZU i TPS. Ta grupa spółek nie daje szansy na wysokie stopy zwrotu, gdy rynek rośnie. Dają za to możliwość wybronienia się, gdyby rynek miał spadać. To nie musi oznaczać, że już zaraz spadek się pojawi, ale jest to zachowanie, które nie wzbudza zaufania.