Na warszawskiej giełdzie rodzi się nowa świecka tradycja. Dzień wzrostu indeksów, jest następnie przeplatanym dzień spadków. Najlepiej jak wszystko dzieje się jeszcze przy okrągłym poziomie 2300 pkt.

W poniedziałek mieliśmy wzrosty, we wtorek spadki, we środę znowu wzrosty i w związku z nową tradycją logiczne było, że czwartek przyniesie przecenę. Tak też się stało, chociaż początek dnia wcale na to nie wskazywał. WIG20 rozpoczął bowiem notowania 0,2 proc. nad kreską. Mało tego, po godzinie handlu zyskiwał już 0,5 proc. i wydawało się, że jesteśmy na najlepszej drodze, aby wyrwać się z błędnego koła. Kolejne godziny notowań pokazały jednak, że wzrost rzędu 0,5 proc. to było wszystko, na co było stać tego dnia WIG20. Od tego momentu zaczęło się bowiem powolne osuwanie w okolice środowego poziomu zamknięcia notowań. Indeks największych spółek znalazł się przy nim już w południe.

Środkowy fragment sesji można w zasadzie pominąć. Na rynku nie działo się nic ciekawego, WIG20 był niemal "przyklejony" do punktu z środowego zamknięcia. Wyglądało to tak jakby inwestorzy zamiast handlować akcjami woleli słuchać przemówienia Donalda Trumpa w Warszawie. Prezydent USA szybko jednak wyjechał, a my zostaliśmy z przeciągającym się marazmem. Nieco więcej zaczęło się dopiero dziać, kiedy rozpoczął się handel na rynku kasowym w Stanach Zjednoczonych. Tam inwestorzy od początku dnia przystąpili do sprzedaży akcji, co było jasnym sygnałem dla lokalnych graczy co należy robić.

W efekcie ostatnia godzina handlu upłynęło pod znakiem czerwonego koloru. WIG20 tracił już ponad 0,5 proc. jednak na ostatniej prostej udało się odrobić część strat. Ostatecznie indeks największych spółek stracił 0,3 proc. czym trafił w punkt. Do piątkowej sesji przystąpi bowiem z równego poziomu 2300 pkt.

Pocieszeniem dla naszego rynku może być fakt, że niedźwiedzie rządziły nie tylko na GPW, ale także na innych europejskich rynkach. Francuski CAC40 oraz niemiecki DAX traciły w ciągu dnia około 0,6 proc.