Już zresztą poniedziałkowe notowania wskazywały, że to byki mają ochotę pokazać, kto teraz ma więcej do powiedzenia na rynku. WIG20 zyskał dzień wcześniej prawie 0,6 proc. We wtorek już na starcie notowań rynek próbował pójść za ciosem, jednak otwarcie WIG20 0,1 proc. powyżej zamknięcia z dnia wcześniejszego trudno uznać za jakieś szczególne osiągnięcie. Jakby tego było mało zaraz potem niezdecydowanie to postanowiły wykorzystać niedźwiedzie, czego efektem był zjazd indeksu pod kreskę. Okazało się jednak, że również i ten ruch nie ma większych szans na rozwinięcie i kontynuację. To doprowadziło do sytuacji, w której przez kilka godzin byliśmy świadkami marazmu na parkiecie. Było to frustrujące, ponieważ inne rynki europejskie nie miały większego problemu, aby pokonywać coraz to wyższe poziomy.
Emocje, a właściwie ich namiastka, na naszym rynku pojawiły się, kiedy rozpoczął się handel na Wall Street. Co prawda zwyżki indeksów na tamtejszym rynku były symboliczne, jednak jak się okazało wystarczyło to, aby tchnąć trochę życia w inwestorów w Warszawie. W efekcie i na GPW w ostatnim fragmencie sesji kolor zielony świecił nieco mocniej, a uwieńczeniem tego ruchu był wzrost indeksu WIG20 o 0,5 proc. Owszem można marudzić, że na innych rynkach zwyżki sięgały nawet 1 proc., jednak jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma.
Wzrostowa wtorkowa sesja sprawiła, że dość nieoczekiwanie i trochę bez fajerwerków WIG20 znalazł się blisko poziomu 2400 pkt. Brakuje mu do niego już tylko 14 pkt. Znów więc odżywają dyskusje na temat końca konsolidacji na naszym rynku. Na razie wydaje się, że teorie te są nieco na wyrost, chociaż czasami prawdziwe sukcesy rodzą się w bólu i ciszy.