Część miejsc pracy w tradycyjnych gałęziach przemysłu zniknie. Pojawi się 81 tys. nowych, z czego większość w usługach i handlu – wskazują autorzy raportu „Napędzamy polską przyszłość" z Fundacji Promocji Pojazdów Elektrycznych, którzy podsumowali analizę Cambridge Econometrics o środowiskowych i makroekonomicznych skutkach elektryfikacji transportu drogowego nad Wisłą.
W pierwszej kolejności ludzie znajdą zatrudnienie przy budowie infrastruktury do ładowania aut na prąd. Do końca 2020 r. rząd przewiduje stworzenie ogólnodostępnej sieci 6,4 tys. takich punktów, z czego ok. 400 słupków szybkiego ładowania. – Rządowy plan to ważny krok, ale dopiero pierwszy – zauważa Krzysztof Bolesta, wiceprezes fundacji.
Z analiz wynika, że w zakładanym czasie potrzebne byłoby postawienie nawet 126,8 tys. ładowarek (z czego ok. 23 tys. publicznych). W 2025 r. sieć e-słupków powinna się zaś rozrosnąć do blisko miliona, a w perspektywie połowy wieku do 16,6 mln punktów.
Skumulowane wydatki na infrastrukturę do 2030 r. mogą sięgnąć 11 mld zł, a w 2050 r. – nawet ok. 54 mld zł. Do udźwignięcia takich obciążeń potrzeba inwestorów zagranicznych. Nasze koncerny, którym ustawa o rozwoju elektromobilności daje preferencje, same sobie nie poradzą. Zwłaszcza że muszą zadbać o rozbudowę sieci dystrybucyjnej oraz stawianie nowych bloków dostarczających prąd do e-aut. Dodatkowy popyt na prąd w najbardziej optymistycznym scenariuszu sięgnie 18 TWh do 2050 r.
Skorzysta też rodzimy przemysł. – Narodową specjalnością eksportową mogą stać się przy tym produkowane nad Wisłą autobusy elektryczne – dodaje Marcin Korolec, były minister środowiska, a dziś prezes fundacji. Szacuje się, że już w 2020 r. na baterie będzie jeździć 20 proc. floty sprzedawanej na potrzeby transportu publicznego. Kolejne 10 proc. stanowić mają autobusy typu plug-in. W 2050 r. już prawie cały transport publiczny ma być elektryczny.