Giełda powinna być instytucją infrastrukturalną rynku kapitałowego, której zadaniem byłoby wspieranie rozwoju gospodarczego kraju poprzez stworzenie jak najlepszych warunków do kojarzenia podaży i popytu wszelkich uczestników rynku. Wymagałoby to podjęcia działań zarówno na poziomie krajowym (o czym piszę poniżej), jak i unijnym (o czym napiszę za tydzień).
Na poziomie krajowym giełda powinna zadbać o to, aby obie strony rynku (czyli zarówno emitenci, jak i inwestorzy) mogły korzystać z tej instytucji infrastrukturalnej w jak najbardziej przyjazny sposób i przy jak najniższych kosztach. Pojawia się tu wątpliwość czy giełda – sztandarowy produkt kapitalizmu – może kierować się innymi przesłankami niż maksymalizacja zysku? Otóż może – giełda funkcjonująca dla zysku to wymysł ostatnich kilku dekad. Od zawsze giełdy funkcjonowały w formie spółdzielni, a celem ich działania była maksymalizacja korzyści jej członków. Członkami tymi były domy maklerskie, a zatem giełda funkcjonowała tak, aby zapewnić im możliwie efektywne i tanie zawieranie transakcji. Z kolei duża liczba tych członków wymuszała konkurencję i nie pozwalała im na zatrzymywanie tych korzyści dla siebie, lecz musieli się oni dzielić z uczestnikami rynku. W ten sposób giełdy służyły całej gospodarce.
Niestety, rosnące z czasem wymogi dotyczące funkcjonowania domów maklerskich spowodowały, że – z uwagi na rosnące koszty – dochodziło do konsolidacji branży, czego rezultatem stała się struktura oligopolistyczna. W połączeniu z giełdą jako podmiotem nakierowanym na zysk otrzymaliśmy wypaczoną strukturę rynku kapitałowego. Kiedy giełdy ze struktur spółdzielczych przekształciły się w monopolistyczne instytucje nastawione na zysk, zaszły w nich zmiany typowe dla monopolistów – utraciły zdolność zaspokajania potrzeb klientów w możliwie przyjazny sposób za możliwie niską cenę. W konsekwencji giełdy, które od zawsze były w awangardzie sposobu zawierania transakcji, stały się skansenami – przeciętna platforma aukcyjna oferuje dużo szersze możliwości zawierania transakcji (np. możliwość zakupu praktycznie dowolnego produktu) przy dużo niższych kosztach (najczęściej za darmo).
Taka „ewolucja wsteczna” szczególnie dziwi na rynku polskim, gdzie giełda w dużej mierze jest własnością Skarbu Państwa. Czyli państwo zabiera do jednej kieszeni miliony z zysku GPW, a z drugiej kieszeni wydaje miliardy na promowanie innowacyjności. Dużo tańszym, lepszym, mniej narażonym na korupcję czy zwykłe błędy urzędnicze rozwiązaniem byłoby wsparcie pośrednie, tj. stworzenie ogólnodostępnej infrastruktury i powierzenie weryfikacji innowacyjności uczestnikom rynku. Gdyby start-upy mogły być za darmo notowane (oczywiście po spełnieniu minimalnych wymogów informacyjnych), a inwestorzy mogliby bezkosztowo dokonywać transakcji ich akcjami, mielibyśmy szansę na rozwój rzeczywistego rynku. Bezpośrednie wsparcie państwa wciąż byłoby możliwe, ale na bardziej przejrzystych warunkach – poprzez dokonywanie transakcji rynkowych.
Aktywizacja inwestorów byłaby możliwa także na „starej” giełdzie w odniesieniu do spółek już notowanych. Tu też widziałbym możliwość zawierania transakcji za darmo, np. w przypadku zleceń inwestorów detalicznych będących po niedoreprezentowanej stronie rynku (wówczas za możliwość zawarcia transakcji „płaciliby” dostarczaniem płynności), transakcji do określonej wartości czy transakcji w określonych godzinach. Można też rozważyć wprowadzenie elastycznej opłaty od transakcji – im niższe obroty, tym niższa prowizja, co z jednej strony zachęcałoby do transakcji mniej płynnymi spółkami i budowania w ten sposób ich płynności, a z drugiej byłoby pewnego rodzaju rekompensatą za ryzyko związane z inwestycją w mniej płynne walory. Na rynek finansowy wkroczyło pokolenie, dla którego płacenie prowizji od transakcji jest zupełnie niezrozumiałe. Jeśli nie zapewnimy mu atrakcyjnych warunków inwestowania na rynku regulowanym, to znajdzie takie warunki gdzie indziej, przy (niestety) najczęściej dużo większym ryzyku.