Projekt powtórnej nowelizacji tegorocznego budżetu musi skłaniać do zadumy. Patrzy sobie człowiek na wpisane tam po stronie dochodów i wydatków liczby, słucha wiceminister finansów, podającej inne, już prawdziwe, liczby i się zastanawia: czy to jest w porządku? Czy prawo może sankcjonować fikcję?
Po pierwszej, lipcowej nowelizacji poziom planowanych dochodów zapisano na 152,46 mld zł, a wydatków - na 181,6 mld zł. Całkiem słusznie krytykowano tę nowelizację (robił to wielokrotnie, choć ze zmiennym natężeniem, również obecny minister finansów) za ułomność. Było przecież wiadomo, że dochody na koniec roku będą o około 9 mld zł niższe. Trzeba było więc nowelizować budżet powiększając deficyt od razu o ok. 18 mld zł. I byłoby po sprawie.
Zamiast tego poprzedni minister finansów i poprzedni rząd wybrał drogę pokrętną: zapowiedziano bieżące cięcia wydatków w miarę klarowania się sytuacji po stronie dochodów. W ten sposób dopełzliśmy do wyborów, zmiany rządu, zmiany ministra finansów i uruchomienia wreszcie (dopiero w październiku) blokady wydatków na kwotę 8,7 mld zł na podstawie rozporządzenia Rady Ministrów.
Zostawmy w ogóle na boku skuteczność takiej blokady, postawionej na kilka tygodni przed końcem roku. Moim zdaniem, deficyt ekonomiczny z tego tytułu wzrośnie w przyszłym roku o nie mniej niż 3-4 mld zł, bo podmioty sektora finansów publicznych doskonale wiedząc, że dostaną mniej pieniędzy, zaciągały zobowiązania zgodnie z własnym preliminarzem wydatków, sankcjonowanym aż do października przez obowiązujący plan finansowy.
Nie mniej ciekawe, jak się teraz okazuje, są jednak skutki wejścia na tę pokrętną ścieżkę, kiedy okazało się, że trzeba nowelizować budżet po raz drugi. Logicznie rzecz biorąc, przy obecnej nowelizacji po stronie dochodów i wydatków powinny zostać podane realne wielkości wyjściowe. A to znaczy dochody nie wyższe niż 141,5 mld zł oraz wydatki nie wyższe niż 173 mld zł. Ale konwencjonalna logika, jak zwykle w przypadku rachunkowości budżetowej, zawodzi.