Bo mimo odległości i różnic, jakoś to wszystko przypomina o naszych gigantycznych długach.
Z Argentyną jest kiepsko, ale z nami wcale nie musi być lepiej. Zadłużone po uszy państwo będzie musiało spłacać swoje zobowiązania. Z naszych pieniędzy. Można by to wszystko spokojnie przeżyć, pod warunkiem że widzielibyśmy jakieś w miarę pozytywne skutki spożytkowania owych państwowych kredytów. Niestety, można mieć co do tego poważne wątpliwości. Przy obecnym systemie budżetowym skłonni (lub zmuszeni - przez OFE) do jakiegokolwiek oszczędzania Polacy nie finansują właściwie żadnych inwestycji, lecz głównie konsumpcyjnie nastawiony budżet. Państwo pożycza sprzedając dług w postaci obligacji i bonów. Obywatele, firmy ubezpieczeniowe, fundusze inwestycyjne i emerytalne, banki napychają swoje portfele "obligami" i bonami. Teoretycznie więc zwiększają statystyczną skłonność do oszczędzania.
Ale trudno nie zauważyć, że potencjalne efekty owej skłonności diabli biorą. Pieniądze bowiem, zamiast na inwestycje, idą z dymem. Budżetowym. Co gorsza, państwo - jako uprzywilejowany emitent - wypiera z rynku inne podmioty potrzebujące kapitału. Żyjemy więc w świecie niebezpiecznej ułudy. Skłonność do oszczędzania w dużej mierze sprowadza się bowiem do finansowania dziury w budżecie i spłaty długów. Długi rosną, a efektów nie ma.
Proszę spróbować wskazać prowadzone obecnie przez państwo istotne programy infrastrukturalne. Takie, które zwiększyłyby konkurencyjność Polski, stwarzały szansę na nowe miejsca pracy i były przysłowiowym kołem zamachowym gospodarki. Gdzie ta słynna sieć publiczno-prywatnych autostrad? Gdzie reanimacja przemysłu zbrojeniowego i modernizacja sprzętu wojskowego? Gdzie program wspierania budownictwa mieszkaniowego? (Tu, gdyby nie było to smutne, można by się nawet uśmiechnąć, wskazując na przeprowadzony już zamach na sens istnienia kas mieszkaniowych).
Delikatnie mówiąc, nie jestem przekonany do interwencjonizmu państwowego jako metody radzenia sobie z załamaniami koniunktury. Niemniej, skoro jestem już zmuszony oddawać lwią część swoich dochodów ministrowi finansów, to chciałbym widzieć, że pieniądze te są sensownie inwestowane, a nie przejadane, bezczelnie marnotrawione i wyrzucane w błoto. A od lat niezmiennie mam wrażenie, że tak się właśnie dzieje. Długi rosną, ale ani Polska w siłę od tego nie rośnie, ani obywatelom nie żyje się dostatniej.