W ostatnich dniach otrzymaliśmy wiele danych makroekonomicznych, które powinny pokazać, jaki jest obraz polskiej gospodarki na początku roku. Problem w tym, że niewiele pokazały. Dane makro mają bowiem to do siebie, że można je interpretować na różne sposoby. Na przykład dowiedzieliśmy się, że w lutym zatrudnienie znowu się zmniejszyło (o 1,1 proc.). Wielu ekonomistów zachwycało się tym, że dynamika spadku zatrudnienia maleje, a ja bym się raczej skupił na tym, że zatrudnienie jednak się zmniejsza. Uniwersalnym wytłumaczeniem jest ostra zima – z pewnością miała negatywny wpływ, ale jak duży? Kto to wie?
Dowiedzieliśmy się też, że w stosunku do lutego zeszłego roku średnie wynagrodzenie wzrosło w Polsce o 2,9 proc. Polacy pewnie szukają tego wynagrodzenia w kieszeniach (3288 zł), ale większość go nie znajdzie. Po pierwsze, mówimy o płacy w sektorze przedsiębiorstw, co nie uwzględnia małych firm, a po drugie, o średniej. Warto spojrzeć na badania GUS z 2008 r., żeby zobaczyć, o czym mówimy. Wtedy to, w październiku 2008 r., średnia płaca wyniosła 3232,07 zł, ale najczęściej otrzymywanym przez pracowników w gospodarce narodowej wynagrodzeniem było… 2091,35 zł brutto.
Mediana wyniosła 2639,51 zł. I to właśnie mediany należałoby używać, żeby pokazać, ile Polacy zarabiają. Mediana to wartość, poniżej której połowa Polaków zarabia mniej, a druga połowa powyżej – więcej. Jaka jest różnica między średnią i medianą? Czytałem kiedyś anegdotyczny przykład, który bardzo ładnie to objaśnia. Jeśli do zatłoczonego baru wejdzie Bill Gates, to średnia płaca skoczy mocno do góry. Jednak mediana zapewne się nie zmieni – przybędzie jeden człowiek zarabiający ponad próg, poniżej którego zarabia połowa klientów baru.
Załóżmy jednak, że średnia coś pokazuje. Jeśli nawet, to wzrost o 2,9 procent jest równy inflacji. Z tego wynika, ze realnie wzrostu średniej nie było. A jeśli tak, to można się obawiać, że część Polaków nawet straciła. Inflacja to kolejny miernik, który może wprowadzać w błąd. Pomijam nawet to, że koszyk, z którego jest liczona, może nie być reprezentatywny. Na przykład w USA około 30 procent inflacji CPI (w cenach płaconych przez konsumentów) wynika z ekwiwalentu czynszu płaconego przy wynajmie domu. Można sobie wyobrazić, jak bardzo zmienia to realny obraz cen płaconych codziennie przez Amerykanów.
Nasi optymiści szukają pociechy w tym, że dynamika wzrostu cen będzie spadała, więc nawet ten mizerny wzrost płac może zwiększyć popyt wewnętrzny. Może bogatszych konsumentów tak, ale czy mniej zamożnych – w to już należy wątpić. A przecież tych mniej zamożnych jest dużo więcej. Poza tym nie byłbym wcale pewny, czy rzeczywiście dynamika wzrostu cen będzie spadała. Publikowany przez bardzo wiarogodne Bureau for Investments and Economic Cycles (BIEC) Wskaźnik Przyszłej Inflacji (prognozujący z wyprzedzeniem ruchy cen) wzrasta od czterech miesięcy. BIEC twierdzi, że druga połowa roku może przynieść dość szybkie odbicie cen.