Sektor bankowy czy – szerzej – finansowy – jest znany z tego, że umie przerzucać ryzyko działalności gdzie indziej. Od niego zaczął się światowy kryzys finansowy w lipcu 2007 roku, którego kulminację świat przeżył w IV kwartale roku 2008 po upadku banku inwestycyjnego Lehman Brothers. Publiczna pomoc dla tego sektora na dużą skalę w wielu rozwiniętych krajach (np. USA, Wielka Brytania, Niemcy i Francja) ocaliła wtedy wiele instytucji przed upadkiem, a jej uzasadnieniem było ryzyko systemowe, czyli groźba załamania się całego systemu bankowego w świecie wysoko rozwiniętym z powodu braku odpowiedniej płynności. Tak instytucje uznane za „zbyt duże, aby upaść" za pieniądze podatników uciekły spod topora. W dodatku polityka pieniężna sprowadziła krótkoterminowe stopy procentowe banków centralnych w kluczowych krajach prawie do zera. Pozostały zresztą na tym poziomie do dzisiaj w związku z tym, że kryzys finansowy przekształcił się w Wielką Recesję. Jednocześnie te same banki zapewniły różnymi metodami płynność bankom komercyjnym, które nie ufały sobie zupełnie i przestały sobie wzajemnie pożyczać fundusze w obawie, że druga strona może przestać długi regulować, jeśli się okaże, że jej aktywa (zwłaszcza w egzotycznej części związanej z instrumentami pochodnymi w dużej mierze opartymi na rynkach nieruchomości) straciły skokowo na wartości. Gorzej, że przestały pożyczać także firmom niefinansowym, mimo że miały na to środki. Wystąpiła więc zapaść kredytowa (ang.: credit crunch). Stopy procentowe od kredytów podniosły się wyraźnie i poszerzyły się marże od kredytów dla dłużników z różnych klas ryzyka. Tu przyda się dygresja. Banki zawsze racjonują kredyt, co znaczy, że jego cena – stopa procentowa – nie jest jedynym instrumentem dostosowania popytu na kredyt do jego podaży, lecz limitują jego wielkość dla poszczególnych dłużników, używając dodatkowo innych narzędzi, aby pieniądze trafiały do godnych zaufania: zabezpieczeń, historii kredytowej, biznesplanu itp. Gdyby tylko stopa procentowa decydowała o przyznaniu kredytu, pożyczone środki trafiałyby do nieuczciwych kredytobiorców bądź graczy w ruletkę. W trakcie kryzysu finansowego to zjawisko – zwane negatywną selekcją – gwałtownie się nasila. Powód? Dużo trudniej odróżnić solidnego partnera od niesolidnego, więc instytucje finansowe chomikują gotówkę także w obawie, że ich własne aktywa mocno ucierpią na wartości, bo kredytobiorcy mogą zaprzestać spłacać pożyczki, a wtedy banki nie będą miały na wypłaty depozytów i powstaną straty. Wolą też inwestycje w bardzo bezpieczne papiery dłużne rządów o najwyższej wycenie ryzyka.
Nawet drastyczne ograniczenie akcji kredytowej nie oznacza jednak, że nic nie pożyczają stałym klientom, a tu marże w trakcie kryzysu wyglądały i, mimo spadku, wyglądają nadal atrakcyjne dzięki praktycznie nic niekosztującemu pieniądzowi od banków centralnych. W ten sposób instytucje finansowe odbudowały zyski. Podatnik za to zapłacił, bo pobierał niewielki procent za własne przekazane im środki.
Coś podobnego stało się w przypadku długu Grecji. Strefa euro nigdy nie wypracowała rozwiązania, które radykalnie przecięłoby kryzys grecki; wszystkie z nich były paliatywne i kupowały tylko czas, po czym kryzys odżywał. Dopiero teraz, choć nie jest to do końca pewne, łączne posunięcia przekroczyły masę krytyczną. Strategia ta miała dać czas bankom komercyjnym, szczególnie niemieckim i francuskim, aby rozwiązały problem inwestycji w dłużne papiery rządu Hellady. Tak się w dużej mierze stało; przerzuciły one ryzyko na... podatników. Według BIS banki z UE spoza Grecji miały w maju 2010 r. w portfelach greckie obligacje o wartości 68 mld euro, natomiast w październiku 2011 r. już tylko warte 31 mld euro. Ostatnia operacja swapowa starych obligacji na nowe, niżej oprocentowane obligacje greckiego rządu o długiej zapadalności zredukowała ich straty o 45 proc., jeśli wliczyć różne zachęty ze strony rządów UE, aby dokonały tej zamiany. Wartość całkowitego długu Grecji nie uległa praktycznie zmianie, a ryzyko niewypłacalności spoczywa już przede wszystkim na oficjalnych wierzycielach, np. funduszach stabilizacyjnych UE, EBC i MFW. Niby dług grecki obniżył się w wyniku operacji o 137 mld euro z 368 mld euro, ale kraj ten musi pożyczyć ponad połowę tej kwoty od EU i MFW, ciągnąc drugą transzę ze 130-miliardowgo funduszu pomocy, między innymi także po to, aby dokapitalizować greckie banki i fundusze emerytalne oraz spłacić tych prywatnych wierzycieli, którzy nie wzięli udziału w operacji. Oddłużenie netto Grecji wyniesie zatem tylko 59 mld euro, a jej dług publiczny zachowa poziom ponad 161 proc. PKB pod koniec 2012 r., zaledwie o 4 proc. PKB mniej niż teraz, według marcowego raportu Komisji Europejskiej. W 2013 r. wysokość długu publicznego ma wrócić do 165 proc. PKB. Przed nami jeszcze zapewne niejedno zawirowanie na rynkach z tego powodu, chyba że Grecja w cudowny sposób odnotuje pokaźny wzrost gospodarczy. Będą to jednak małe wstrząsy w porównaniu z tym, czego doświadczono, bo rynek powie: nas to już nie dotyczy...