Znam sposób prowadzący do zwiększenia efektywności polskich rad nadzorczych, ich kompetencji i różnorodności, a także, przy okazji, do zwiększania liczby kobiet w radach. Temat jest bardzo na czasie. Obecnie najgorętszym zagadnieniem związanym z corporate governance jest w świecie anglosaskim udział kobiet w radach dyrektorów. Dyskusje na ten temat są bardzo emocjonalne. Wyróżniam w nich dwa nurty. Pierwszy to statystyka: twarde dane mające wykazać, że udział kobiet w radach zwiększa się nazbyt powoli, co odsuwa perspektywę osiągnięcia pożądanego parytetu płci w nieokreśloną przyszłość. Drugi to wytykanie i zawstydzanie spółek (ang. naming & shaming), które w swojej radzie dyrektorów kobiet w ogóle nie mają.
Ktoś wyliczył, że w radach spółek badanej próby kobietom przypada zaledwie 20,2 proc. miejsc. Ktoś wyliczył, w obliczu obecnego tempa przyrostu kobiet w radach parytet 50:50 zostanie osiągnięty za kilkadziesiąt bądź nawet sto lat. W spółkach z indeksu Russel 3000, przy zachowaniu obecnego tempa przyrostu liczby kobiet w radach, równowaga zostałaby osiągnięta około roku 2055: do tej pory uzyskało ją zaledwie 21 spółek, natomiast 738 nie ma jeszcze kobiet w składzie rady. Nawet prestiżowy indeks Fortune 500 liczy 19 takich spółek.
Lecz spółki, które nie mają piastunek, zaczynają się z tego tłumaczyć i przed opinią publiczną, i przed inwestorami. Serwisy informacyjne rozpowszechniają depesze o powołaniu kobiety do rady kolejnej spółki. Akademicy i firmy konsultingowe ogłaszają wnikliwe analizy korzyści płynących z bogactwa różnorodności w radzie dyrektorów. Najnowsze badania PwC wskazują wiarygodnie, że spółki mające znaczący i trwały udział kobiet w radzie osiągają lepsze wyniki pod kątem zwrotu z kapitału. Co więcej: w owych spółkach rzadziej dochodzi do przypadków korupcji. Podobno niektóre fundusze rozglądają się za możliwościami inwestowania w spółki prowadzone przez kobiety lub z ich poważnym udziałem.
Wyrażane są jednak obawy, że na przeszkodzie zwiększaniu udziału kobiet w radach dyrektorów stoi brak odpowiednich kandydatek. Oraz że odpowiednie kandydatki bywają powoływane do kilku rad dyrektorów, w następstwie czego mogą one stać się ornamentariuszkami (termin własny, nieprzekładalny, ukuty na wzór akcjonariuszek i interesariuszek).
Łatwiej osiągnąć zgodę w kwestii pożytku z parytetu kobiet w radach, niż uzgodnić konkretny parytet. Ponad 40 proc. respondentów biorących udział w badaniach w USA postuluje udział kobiet w radach w wysokości 41–50 proc. Mniej więcej tyle samo ankietowanych opowiada się za parytetem w przedziale 21–40 proc. Wypowiadając się, od kilkunastu lat, intensywnie i emocjonalnie, na rzecz potrzeby zwiększania udziału kobiet w radach, zwłaszcza w radach nadzorczych polskich spółek, nie wyrażam entuzjazmu dla parytetu. Jakiż miałby on być? Udział kobiet w naszym społeczeństwie jest przecież wyższy niż mężczyzn, więc może ustanowić ów parytet na pułapie 52 proc? A może 60 proc., ponieważ chyba taki jest udział kobiet wśród osób mających wykształcenie?