Jakiś rok temu kolega zapytał się mnie, czy warto „inwestować" w bitcoina. Specjalnie napisałem „inwestować" w cudzysłowie, bo z oczywistych względów trudno tu mówić o inwestycji, ale to pytanie wtedy mnie zaintrygowało. Jeśli specjalista od pieniędzy – a ten mój kolega specjalistą od pieniędzy jest – zadaje takie pytanie, to oznacza, że najnowsza wersja „łańcuszka św. Antoniego" działa na całego.
Dla jednych bitcoin jest „inwestycją alternatywną" i „daje zarobić", co jest zapewne najważniejsze i w ostatnim czasie bezapelacyjnie udowodnione. Jak długo będzie dawał? Tego nie wiadomo, ale oprócz pokusy sporych zysków rozpościera przed zainteresowanymi wizję unikania opodatkowania. Cóż, takie czasy... Coraz mniej możliwości schowania się przed fiskusem, który robi się coraz bardziej elektroniczny, ale najbardziej elektronicznej „waluty" świata nie może w praktyce dosięgnąć. Może więc dlatego takie zainteresowanie?
Są jeszcze inne powody. Wszystkie „łańcuszki" działają tak samo. Zyski z nich oszałamiają początkujących, bo to początkujący zarabiają najwięcej. Później bańka tylko rośnie, rośnie, napędzana oszołomieniem, aby na końcu w sposób spektakularny pęknąć na oczach finałowych frajerów. Ci zostaną ze stratą i co najwyżej będą się jeszcze krótko zastanawiać, czy taka „strata" da się odliczyć od podatku. Jeśli najpierw cieszyli się z unikania opodatkowania, na „deser" zmienią poglądy, byle tylko udowodnić choćby jedną zaletę kryptowaluty.
Ludzie po raz kolejny pokazują, że z uporem godnym lepszej sprawy potrafią zataczać koła. Prawda, że coraz większe, więc coraz bardziej kręci im się w głowie, ale jednak w podobny sposób samobójcze.
Zdelegalizować samobójstwo? A po co? Dziś nikt nie zdelegalizuje handlu tulipanami, choć kilkaset lat temu były one przyczyną tego samego szaleństwa, co bitcoin współcześnie.