Polskie akcje są relatywnie tanie, konkurencja w postaci zakupu mieszkań na wynajem staje się coraz mniej opłacalna (bo rosną koszty zakupu mieszkań), a tymczasem indeksy na polskiej giełdzie zachowują się wręcz fatalnie. WIG20 był w chwili pisania tekstu ponad 40 procent pod szczytem z 2007 roku.
W tym czasie indeksy na większości giełd przekraczały szczyt z 2007 roku (przed kryzysem i upadkiem Lehman Brothers) o ponad 50 procent. W wielu przypadkach był to wzrost dużo większy (indyjski SENSEX zyskał ponad 200 proc.). O powodach słabości naszego parkietu pisałem już wielokrotnie, ale jak widać, trzeba o tym przypominać, więc niniejszym to czynię.
Pierwszą przyczyną słabości nie jest wcale to, że w WIG20, czyli w spółkach o największej płynności, dominującym właścicielem jest państwo. To oczywiście może zagranicznych inwestorów nieco niepokoić, ale nie jest fundamentem słabości GPW. A bez zagranicznych inwestorów hossy w Polsce nie będzie. Mogą być odbicia, ale nie hossa.
Są dwa podstawowe, trwałe, problemy i jeden, który pojawił się w ostatnim czasie, i na który nie mamy żadnego wpływu. Zacznijmy od tego ostatniego. Jak można było przewidzieć (wiele razy o tym mówiłem), dolar zaczął się umacniać, a rentowności obligacji amerykańskich rosły, przełamując ponadtrzydziestoletni trend spadkowy.
Pomińmy przyczyny – ważny jest skutek. Kapitał jest wysysany z rynków rozwijających się (i nie tylko z nich) i kierowany na aktywa dolarowe. To zaś przez umocnienie dolara daje się mocno we znaki potężnie zadłużonym gospodarkom krajów rozwijających się. W ciągu 10 lat zadłużenie ich wzrosło z 4,5 do 19 bilionów dolarów. Tym zaowocował ultratani pieniądz, czyli zerowe stopy procentowe i skup aktywów z z rynku przez banki centralne (QE).