Pojawiające się od czasu do czasu w Polsce w przytłumionej krajowej dyskusji o przyszłości wspólnej unijnej waluty głosy ograniczają się jedynie do pozycjonowania naszych myśli w ustawieniu „za" lub „przeciw". Dlaczego ta dyskusja jest przytłumiona i dlaczego ogranicza się do podnoszenia ręki za jedną lub drugą opcją?

No cóż... Po przeczytaniu ostatnio artykułu objaśniającego, dlaczego nie jesteśmy zagrożeni w procesie, w którym spór praktyczny i ideologiczny o walutę euro znów nabiera politycznych rumieńców, stwierdzam, że naprawdę nie jesteśmy w stanie do całej dyskusji wnieść niczego konstruktywnego. Po 30 latach wolności, zamiast kreatywnie konstruować postulaty w sporze, który może wpływać na gospodarcze losy Europy (a więc i nasze), potrafimy tylko prezentować coś, co przedstawiamy na potrzeby własnych kompleksów i obaw jako tzw. rozsądek. Fałszywy rozsądek.

Skąd się biorą takie poglądy, zwłaszcza wewnątrz elity ekonomicznej dużego europejskiego kraju? No cóż, nie trzeba się specjalnie zastanawiać, żeby zrozumieć, że aktualnie tzw. elita jest przytłoczona głośną antyeuropejską czy antyniemiecką retoryką w polityce i poglądach społecznych. A skoro tak, to można uznać, że stwierdzenia podobne do tych, iż „jesteśmy im potrzebni, bo na nas zarabiają", albo „poczekamy, zobaczymy", pozwalają zagłuszyć wyrzuty sumienia spowodowane tym, że tak naprawdę nie mamy nic szczególnego do powiedzenia w tej sprawie.

Dziś myślimy tylko o sobie, więc zamiast geograficznego centrum Europy zaczynamy przypominać jej pępek. Polityczny bełkot o tym, że „Unia i jej środki nam się należały" – jak rozumiem, po latach krzywd i upokorzeń – połączony z bezczelnością w prezentowaniu egoistycznej postawy w innych kwestiach gospodarczych pokazuje, że na poziomie sporów międzynarodowych przyjęliśmy postawę, jaką coraz częściej prezentujemy jako „klienci indywidualni". Ze sklepu nikt nas nie wyrzuci – przecież to na nas sprzedawca zarabia, bogaci się, a nawet „tuczy". Możemy więc wybrzydzać, krzyczeć, straszyć sądem i „żądać przyjęcia zwrotu". Według zasady: „nasz klient, nasz pan", rozumianej przez niedojrzałego konsumenta w formule: „ja klient, ja pan!".

Po latach wzrostu gospodarczego uzyskaliśmy dumę niezbędną do tego, żeby wejść na wyższy poziom ekonomicznego rozwoju, pewność pozwalającą z podniesioną głową artykułować nowe potrzeby. Ale stanęliśmy na rozdrożu. Potrzeby mamy jakby lekko przestarzałe, a do tego, co proponują inni, nie jesteśmy przekonani. Przeczekanie w tym miejscu połączone z tupaniem czy choćby z deklaracją, że „to nie moja sprawa", sprawi więc, że zostaniemy zignorowani. A wtedy naprawdę i na zawsze pozostaniemy w Unii klientem, na którym się tylko zarabia.