Wojna handlowa rozgorzała na nowo. Przy tej okazji w USA prezydentowi Trumpowi zarzucana jest nieznajomość podstaw ekonomii, oczywiście głównie przez politycznych przeciwników. Kto naprawdę zapłaci amerykańskie cła? Jakie są koszty takiej polityki handlowej i jakie priorytety przyświecają amerykańskiej administracji?
Zacznijmy od prostego zdawałoby się pytania: kto zapłaci nałożone na chiński import cła? W swoim przekazie prezydent Trump utrzymuje, że będą to Chiny, z kolei przeciwnicy zarzucają mu mijanie się z prawdą, wskazując, że cła zapłacą amerykańscy konsumenci. W praktyce żadna ze stron nie ma racji, choć bliżej jest... prezydent. Jak to możliwe? Płatnikiem cła w USA formalnie jest importer, zwykle będący firmą wyspecjalizowaną w procedurach celnych. Jest zatem oczywiste, że przeniesie ona pełnię kosztów na dystrybutora, a przecież nie chodzi tu o firmę dokonującą przelewu do administracji celnej, ale stronę ponoszącą faktyczny koszt ekonomiczny. W praktyce może być to przynajmniej jedna z trzech stron – chiński producent, amerykański dystrybutor lub amerykański konsument. Dystrybutor mógłby po prostu podnieść konsumentowi cenę, ale jeśli rynek konsumenta jest bardzo konkurencyjny, dystrybutor może być skłonny obniżyć swoją marżę lub wymusić rabat na chińskim producencie, grożąc zmianą źródła dostaw. Już na tym etapie widać zatem, że koszt ekonomiczny może zostać poniesiony tak w USA, jak i w Chinach i będzie to zależeć od naprawdę bardzo szerokiego spektrum czynników, z których jednak najważniejsze to skala konkurencji na danym rynku oraz wysokość marży producenta i dystrybutora. Wysoka konkurencyjność rynku konsumenta sprawia, że trudno będzie przerzucić cenę na konsumenta.
Z drugiej strony brak istotnej konkurencji dla chińskiego produktu oznacza, że o rabat producenta będzie trudno. Wreszcie niskie marże producenta i dystrybutora wymuszają przerzucenie ceł na konsumenta, nawet za cenę spadku sprzedaży. Jak widać sytuacja jest skomplikowana. Liczne ogólnodostępne badania naukowe pokazują, że pełne przełożenie ceł na konsumenta nie występuje praktycznie nigdy. Badania przeprowadzone przez japońskiego ekonomistę Kazunobu Hayakawa na przykładzie Indonezji pokazują wręcz, że obniżki ceł znajdowały przełożenie na ceny konsumenta, ale podwyżki już nie! Można założyć, że na bardzo konkurencyjnym amerykańskim rynku będzie podobnie i choć nie wiem, skąd Trump wziął szacunki, że jedynie 4 z 25 punktów procentowych ponoszone są przez konsumenta, może nie być to dalekie od prawdy.
Trump może jednak popełniać błąd ekstrapolacji wyników z przeszłości na sytuację, gdy wysokimi cłami objęte zostaną dobra w znacznie większej skali, w tym często produkowane w tej skali jedynie w Chinach. W efekcie koszty poniesione przez amerykańskiego konsumenta będą proporcjonalnie wyższe, choć zapewne finalnie i tak dużą ich część poniosą chińskie firmy.
Jednak koszt ekonomiczny ceł to nie tylko koszt opłaty na rzecz amerykańskiej administracji, ale także utracone korzyści w postaci wzrostu gospodarczego wynikające z gorszej alokacji zasobów w skali globalnej oraz zwiększenia niepewności decyzyjnej dla biznesu. Ten niekorzystny wpływ następuje w nieciekawym momencie, globalna gospodarka i bez nowego rozdziału wojny handlowej znajduje się w niemal trzyletnim dołku. Światowy przemysł otarł się ostatnio o recesję, w USA wygasa wpływ cięć podatkowych, z kolei dadzą się odczuć podwyżki stóp procentowych. Wiele banków centralnych dokonało ostatnio „gołębiego zwrotu", ale po latach bezprecedensowej akomodacji i wysokiego zadłużenia potencjał do impulsu pieniężnego lub fiskalnego jest zasadniczo mocno ograniczony. W tej sytuacji konflikt handlowy może dość brutalnie zakończyć obecny cykl koniunkturalny.