Gdyby ktoś na początku polskiej transformacji powiedział, że za dwie–trzy dekady największe polskie banki mogą być warte więcej niż światowi liderzy w branży, zaproponowano by mu co najmniej terapię w mniej lub bardziej zamkniętym ośrodku. Tymczasem tak się stało, choć trzeba uczciwie przyznać, że w tym wszystkim krajowi bankierzy mieli jednak dużo szczęścia.
W ostatnich dniach PKO BP wyprzedził pod względem wartości rynkowej Deutsche Bank, którego marka i renoma przez lata była symbolem potęgi niemieckiej gospodarki. Przedsmak bankowego „cudu" mieliśmy już dekadę temu, gdy legendarna amerykańska Citigroup spadła poniżej wartości Pekao. Takie wydarzenia mogą sprawiać, że pęczniejemy z dumy, kiedy myślimy o polskich bankach, dokonaniach ich menedżerów, polityce NBP czy RPP. Sęk w tym, że sektor bankowy w Polsce miał bardzo dużo szczęścia w okresie transformacji i bez tego wspomniane miłe wydarzenia nie byłyby możliwe.
Krajowe banki komercyjne, także dzięki prywatyzacji i zagranicznemu wsparciu know-how, stały się z biegiem lat nowoczesnymi maszynkami do robienia pieniędzy, które błyskawicznie przyswajały sobie technologiczne nowości. Społeczeństwo dzięki nieprzerwanemu wzrostowi gospodarczemu bogaciło się, a nadwyżki finansowe lokowane były przede wszystkim w bankach, które w ten sposób gromadziły potężną bazę depozytów, aby przekuć je w kredyty. Ktoś powie: „No dobrze, ale gdzie tu u licha jest to szczęście?". Ano jest. I to duże.
Wróćmy do kryzysu finansowego 2008 r. Spowodowany został głównie zaangażowaniem banków w toksyczne instrumenty finansowe w postaci poszatkowanych kredytów hipotecznych opakowanych w błyszczącą folię z ratingiem A. Produkcja tych instrumentów szła pełną parą w Ameryce, gdzie był boom nieruchomościowy i kredyty hipoteczne dostawał każdy chętny, nawet jeśli był NINJA (no income, no job, no assets). Napakowane po sufit takimi obligacjami hipotecznymi amerykańskie banki padały jak muchy, czego symbolem była katastrofa Lehman Brothers. Kto przetrwał, dramatycznie stracił na wartości, jak właśnie Citigroup. Gdyby to było wówczas jedynie zmartwienie banków amerykańskich, to europejski sektor bankowy wyszedłby z tego suchą nogą. Tak się jednak nie stało, bo europejscy giganci zapragnęli już wiele lat wcześniej zostać graczami globalnymi, więc także mocno dostali po kieszeniach w Ameryce. Efektem tego była nacjonalizacja wielu renomowanych banków, które w przeciwnym razie musiałyby się zmierzyć z upadłością, bo prywatny kapitał nie przejawiał ochoty dosypania pieniędzy.
I tu dochodzimy do „szczęścia" polskich banków. Otóż jako kraj świeżo przyjęty do Unii Europejskiej byliśmy wówczas traktowani na rynkach finansowych jako drugorzędne, jeśli nie trzeciorzędne, miejsce do robienia interesów. Mieliśmy coś, co można nazwać „rentą zacofania". I na tym zyskaliśmy. Sprzedawcy toksycznych instrumentów finansowych nie zdążyli ubrać w nie polskich bankierów ani ich klientów (poza kilkunastoma milionami dolarów). Jednak z rozmów z osobami z branży wynika, że byliśmy o krok od zalania naszego rynku toksycznymi aktywami, bo krótko przed upadkiem Lehmana pojawili się u nas ich sprzedawcy. Idę o zakład, że gdyby Lehman upadł nie 15 września 2008 r., lecz rok albo – nie daj Boże – dwa lata później, polski sektor bankowy i jego klienci zostaliby zainfekowani amerykańską zarazą. I nie wierzę, że zadziałałyby jakieś bezpieczniki albo nadzór finansowy, bo w pogoni za zyskami bankierzy wdepnęliby w to tak samo jak w masowo udzielane kredyty frankowe. Tu również przedłużenie boomu o rok–dwa mogło się skończyć dla całej branży katastrofą (choć i tak sprawa niezałatwionych frankowiczów wciąż jest potężnym problemem). W efekcie księgi polskich banków były pod względem toksycznych aktywów z importu czyste jak łza. Zaczęły świetnie zdawać stress testy i pod względem kondycji mogły być wzorem dla amerykańskich czy niemieckich konkurentów.