W wielkich miastach Europy i USA coraz popularniejsze są nowe formy komunikacji. Wypożyczane na minuty rowery, hulajnogi, skutery i auta są z reguły domeną startupów. Inwestorzy pompują w nie pieniądze, licząc, że z czasem te młode firmy przejmą strumień gotówki, który dziś wydawany jest na przejazdy własnym autem lub taksówką.
Biznesowa gra toczy się o duże pieniądze. W wielkich miastach większość podróży odbywa się na stosunkowo krótkich, kilkukilometrowych dystansach. Według szacunków firmy doradczej McKinsey, jeśli firmom wypożyczającym hulajnogi i rowery uda się przejąć 8–15 proc. takich mikropodróży, to w Europie ten rynek do 2030 r. wart będzie 100–150 mld dolarów.
Z punktu widzenia mieszkańca Warszawy – dla globalnych graczy jest najbardziej interesującym miastem w Polsce – zaawansowanie nowej miejskiej mobilności wygląda bardzo dobrze. Miasto zadbało o możliwość pożyczania rowerów, a firmy prywatne zasypały stołeczne ulice tysiącami e-hulajnóg na minuty. Do tego jest całkiem sporo samochodów wypożyczanych na minuty. Można skorzystać z usługi firm kojarzących pasażerów z kierowcami aut osobowych. Widoczne są też skutery, które podobnie jak auta, hulajnogi i rowery można pożyczyć za pomocą aplikacji zainstalowanej w smartfonie.
Innymi słowy wszystkie światowe trendy są w Warszawie obecne. Jednym się to podoba, bo stwarza nowe możliwości w przemieszczaniu się po mieście. Innym mniej, bo całkiem często się zdarza, że rowerzyści łamią przepisy i zamiast drogami dla rowerów jeżdżą po chodnikach. Po chodnikach śmigają też e-hulajnogi i stwarzają nie mniejsze zagrożenie dla pieszych niż rowery. Na dodatek te elektryczne pojazdy nie mają – w odróżnieniu od miejskich rowerów – wyznaczonych miejsc do pozostawiania, więc często, gęsto porzucane są gdzie popadnie. Z kolei firmom świadczącym usługi kojarzenia kierowców i pasażerów taksówkarze zarzucają nieuczciwą konkurencję.
Nowa miejska mobilność, aby na trwałe zaistnieć, musi się opłacać. Widać to na przykładzie chińskich rowerowych startupów, które zbankrutowały, mimo że wpompowano w nie olbrzymie pieniądze. Dwaj notowani na giełdach w USA giganci przewozów pasażerskich – Uber i Lyft – także nie zarabiają na siebie i – zapewne z ostrożności procesowej – w prospektach ostrzegały, że zysk może nigdy się nie pojawić.