Choć koncepcja jednolitej licencji bankowej, umożliwiająca bankom bezpośrednie działanie na giełdzie, bez konieczności wydzielania usług maklerskich, jest jeszcze na etapie przygotowywania regulacji, banki już chętnie w tym kierunku zmierzają, włączając domy maklerskie w swoje struktury.
CDM Pekao i DM Banku Handlowego, dwa najstarsze i do niedawna wiodące domy maklerskie, kończą działalność w dotychczasowej formie. Wcześniej decyzje o włączeniu domów maklerskich w bankowe struktury podjęły BZ WBK, ING BSK i mBank. Te zmiany wiążą się z nadziejami, jak i zagrożeniami dla naszego rynku kapitałowego.
Gdy w latach 1990–1991 Igor Chalupec i Sławomir Horbaczewski z pionierską pasją organizowali pierwsze w powojennej Polsce biura maklerskie, z pewnością byli przekonani, że ten biznes będzie się rozwijał, i raczej nie zakładali jego likwidacji, choć zdawali sobie sprawę, że model działania będzie się zmieniał. Chalupec, sam wówczas bardzo młody, postawił na zespół składający się z ludzi, którzy dopiero co skończyli studia i nie mieli doświadczenia zawodowego, a w szczególności w instytucjach rynku finansowego. W COK Banku Handlowego roiło się od znanych nazwisk. Mimo tych różnic oba biura przez wiele lat dominowały na polskim rynku i rywalizowały o miano najbardziej aktywnych podmiotów maklerskich, choć w różnych kategoriach. CDM Pekao celował głównie, choć nie wyłącznie, w inwestorów indywidualnych oraz organizację emisji akcji, zaś COK BH specjalizował się w obsłudze inwestorów zagranicznych.
Obecnie udział w giełdowych obrotach naszych inwestorów indywidualnych jest najniższy w historii i sięga zaledwie 12 proc. Dominują gracze zagraniczni, odpowiadający za 61 proc. handlu akcjami. Ich obsługę zapewniają głównie Merrill Lynch, JP Morgan i Morgan Stanley, coraz skuteczniej wypychając z rynku polskie biura. Można by powiedzieć, że tak duża aktywność renomowanych banków inwestycyjnych to dowód rosnącej pozycji naszego rynku, gdyby nie fakt, że dla takich tuzów polskie akcje stanowią margines działalności, udział globalnych graczy zwiększa się kosztem krajowych, a kapitał zagraniczny nie trafia do polskich firm, lecz podtrzymuje gasnący rynek wtórny, koncentrując się na walorach kilkunastu największych i najbardziej płynnych spółek.
Plany uczynienia z warszawskiej giełdy regionalnego centrum finansowego kończą się postępującą marginalizacją i trwającą od lat walką rodzimych biur maklerskich o przetrwanie. Niedawny awans GPW do rynków rozwiniętych to sukces bardziej medialny niż realny, biorąc pod uwagę symboliczny udział polskich akcji w indeksie FTSE Developed, tym bardziej że towarzyszy mu ograniczenie roli naszego rynku we wskaźnikach rynków wschodzących, gdzie musimy ustąpić miejsca Chinom, Argentynie i Arabii Saudyjskiej.