Kiedy powstawała strefa euro i działalność rozpoczynał Europejski Bank Centralny, musiał on podjąć ważką decyzję o tym, jak ustalić cenę pieniądza na obszarze składającym się z bardzo różnych gospodarek: tych dojrzałych o silnych instytucjach, z ugruntowaną niską inflacją i stopami (jak Niemcy) oraz takich, gdzie słabości strukturalne tradycyjnie maskowane były relatywnie częstymi dewaluacjami waluty, wysoką inflacją, a towarzyszyły jej wysokie stopy procentowe (Grecja, Włochy itp.). Ostatecznie – ze względu na wielkość i znaczenie – EBC kierował się w decyzjach przede wszystkim potrzebami Niemiec. W efekcie stopy procentowa strefy były zbyt niskie z punktu widzenia południowych gospodarek, a to z kolei uruchomiło procesy prowadzące do ich szybkiego zadłużania się i późniejszych problemów.
Powyższy przykład dobrze obrazuje, jak w warunkach dużego zróżnicowania strukturalnej sytuacji na obszarze funkcjonowania polityki monetarnej staje się ona znacznie mniej efektywna i że przy braku wsparcia innych polityk jej tzw. niezamierzone konsekwencje mogą się okazać bardzo bolesne.
Niestety, z opisanej historii nie wyciągnięto lekcji. Stało się coś wręcz przeciwnego: bankom centralnym i polityce monetarnej zaczęto powszechnie przypisywać coraz większą rolę. Przypieczętowanie wiodącej pozycji banków centralnych nastąpiło – paradoksalnie – w czasie kryzysu strefy euro; decydujące dla jej losów okazały się wówczas nie tyle działania rządów, ile kilka słów wypowiedzianych w lipcu 2012 r. przez ówczesnego prezesa EBC Mario Draghiego: „Ready to do whatever it takes".
Wraz z namaszczeniem banków centralnych na zbawców świata stały się one niejako strażnikami gospodarczo-finansowego ładu. Coraz powszechniej od polityki monetarnej zaczęto oczekiwać rzeczy niemożliwych, w tym zastępowania innych polityk czy wywoływania zmian systemowych i strukturalnych. Równocześnie prezesi banków centralnych – dobrze czujący się w roli zbawców świata – niespecjalnie te oczekiwania starali się urealnić.
Niestety, zbawczą rolę przypisuje się bankom centralnym zdecydowanie na wyrost. Tak naprawdę – ze względu na instrumentarium, jakim dysponują – okazują się one skuteczne głównie w odsuwaniu problemów w czasie (słynne „okopywanie puszki do przodu"), a nie koniecznie w ich rozwiązywaniu. Co gorsza, ma to określoną cenę: banki centralne stają się zakładnikami. Kogo? Różnorakich beneficjentów polityki taniego pieniądza w nieograniczonych ilościach. Pośród nich pierwszą grupę stanowią rządy; dzięki polityce banków centralnych koszty finansowania długów publicznych są dziś niskie, nawet mimo tego, że w wielu krajach poziom zadłużenia jest rekordowo wysoki. Gdy dług rozmiarami odpowiada PKB (co dziś staje się powoli normą), każdy wzrost kosztu jego obsługi o 1 proc. oznaczałby wzrost wydatków odsetkowych o 1 proc. PKB, rodząc tym samym poważne napięcia w finansach publicznych.