I dodaje: – W tak niepewnych gospodarczo czasach wiele gospodarstw domowych, ale i przedsiębiorców, działa według starej finansowej zasady: „cash is the king". I stąd również bierze się powściągliwość w przenoszeniu kapitału z lokat bankowych na giełdę. W latach 2005–2007 wręcz uciekało się od lokat bankowych, nie wspominając o rachunkach bieżących, ponieważ czuło się szybką utratę wartości nabywczej pieniądza. Zwłaszcza w odniesieniu do dóbr inwestycyjnych.
Lekcje do odrobienia
– Jedną z kluczowych lekcji, jakie można wysnuć z hossy 2005–2007 i spadku z roku 2008, jest konieczność traktowania trendów w naszej gospodarce i na krajowej giełdzie jako odbicia globalnych tendencji. Dodatkowo należy ostrożnie podchodzić do rynków, gdy inwestorzy zaczynają szeptać coś o „nowych czasach", „nowej ekonomii" lub używany jest książkowy zwrot „tym razem będzie inaczej" – mówi Jarosław Niedzielewski.
– Co do lekcji, którą powinniśmy wyciągnąć z ostatniej hossy, to na pewno trzymanie ryzyka naszych inwestycji w ryzach, oraz dywersyfikacja, czyli podział aktywów na mniej i bardziej ryzykowne, oraz zdrowy rozsądek. Obecnie większość inwestorów ma bezpośredni dostęp do Internetu, z którego może czerpać informacje na temat spółek giełdowych, do tego przydatne są analizy biur maklerskich oraz porady specjalistów rynku kapitałowego, do czego zachęcam. Jednak to wszystko warto jeszcze podeprzeć własnym racjonalnym osądem i zwracać uwagę na finansowe fundamenty każdej inwestycji – dodaje Paulina Rudolf.
Hossa 2003–2007 okiem technika Krzysztof Borowski, ekspert od analizy technicznej z Katedry Bankowości SGH
Tak silne i dynamiczne fale wzrostowe jak w trakcie hossy 2003–2007 nie zdarzą się często na rynkach finansowych, dlatego też przez wielu profesjonalistów okrzyknięta została „hossanną". W 2001 r. trudno jeszcze było przewidzieć wszystkim, że to był właśnie lokalny dołek po fali spadkowej następującej po słynnej Internetmanii (hossa internetowa z lat 1999–2000). Indeks WIG w latach 2001–2003 utworzył formację trójkąta symetrycznego, z której wybił się w górę, generując tym samym silny sygnał kupna – tutaj kupowali wyznawcy analizy technicznej. W 2003 r. zaczęły się pojawiać analizy wskazujące na konkretne sektory, które po wstąpieniu Polski do UE powinny rozwijać się zdecydowanie szybciej niż inne. Wielu analityków typowało m.in. branżę budowlaną i deweloperską. Pod koniec 2003 r. indeks WIG dotarł do swojego historycznego maksimum z 2000 r., aby po kilkumiesięcznej konsolidacji przełamać ten opór, otwierając tym samym pole dla nowych rekordów cenowych – wtedy na rynek weszli ci, którzy wcześniej nie wierzyli. Od połowy 2004 r. (tj. po przyjęciu Polski do UE) trend wzrostowy na indeksie można narysować niemal podręcznikowo. Strategia „Buy and Hold" dominowała, a coraz bardziej królowała spekulacja na „MISiach", tj. spółkach o małej i średniej kapitalizacji, gdzie obowiązywała jedna zasada „The sky is the limit". Co jeszcze warto wspomnieć z okresu 2003–2007? Na pewno reakcję rynku na przyznanie Polsce i Ukrainie organizacji Mistrzostw Europy w 2012 r. – w górę wystrzeliły ceny akcji zaliczanych do sektora budowlanego. Drugim takim silnym testem nerwów, jakie musieli przetrzymać inwestorzy, było załamanie się cen, a tym samym indeksów na GPW wiosną 2006 r. Po tych dramatycznych spadkach na rynki powróciły wzrosty, a kiedy WIG przełamał opór na poziomie 45 895 pkt (szczyt z maja 2006 r., poprzedzający korektę) wielu znów odetchnęło z ulgą i po raz kolejny zaczęło poszukiwać szczytu hossy. Ten, jak się okazało później, na indeksie blue chipów usytuowany był w odległości pierwszego zasięgu Fibonacciego dla fali spadkowej z okresu maj-czerwiec 2006 r. na poziomie ok. 4 000 pkt (ach, znów to przekleństwo okrągłych poziomów!!!). Pamiętam, jak wiosną 2006 r. wielu doradców radziło swoim klientom, aby przeczekali falę spadkową i nie wyprzedawali walorów – na marginesie warto zauważyć, że panika wiosną 2006 r. była stosunkowo duża. Pod koniec czerwca ci sami doradcy z dumą dzwonili do swoich klientów, mówiąc im „dobrze, że pan nie sprzedał, a nie mówiłem, że rynek odrobi straty?..." czy też podobne frazesy. Po załamaniu rynku w 2007 r. doradcy znów starali się przekonać swoich klientów, aby jeszcze wytrzymali na pozycjach długich, bo hossa się jeszcze nie skończyła. Ale kiedy indeks WIG w styczniu 2008 r. wyraźnie pokonał silne wsparcie na 53 969 pkt (zamiast efektu stycznia mieliśmy wtedy tzw. „defekt" stycznia), wszystkie wskazania na niebie i ziemi, a tym bardziej wynikające z teorii Dowa nakazywały ewakuację z rynku, doradcy nie dzwonili już do swoich klientów. To ci ostatni próbowali dodzwonić się do swoich doradców. Doradcy jednak nie odpowiadali – po prostu już nie pracowali na rynku. Ich miejsce zajęli inni. Tym samym rozpoczął się nowy cykl hossa-bessa. Na koniec tych wspomnień warto pamiętać, że każda hossa i bessa przebiegają inaczej. Obowiązuje też zasada zmienności, zgodnie z którą branże będące liderami ostatniej hossy nie będą liderami następnej. Nie potrafimy powiedzieć, jakie branże mogą być nr 1. W czasie kolejnej hossy, ale z dużym prawdopodobieństwem potrafimy wykluczyć te, które dominowały w latach 2003–2007. Jeśli historia zatacza koło co jakiś czas, to być może idą lata tłuste dla sektora informatycznego?
„Dzieci hossy"
Hossa 2003–2007 była tak długa, że pojawiła się nowa kategoria inwestorów „dzieci hossy". Kim byli? – To taka osoba, która zaczęła przygodę z giełdą w 2004 r. (bo zauważyła, że indeks WIG wzrósł już od swojego dołka z 2003 r. o 100 proc.) aż do końca 2007 r. znała tylko hossę. Nie raz słyszałem porady takiego „dziecka hossy" dawane nowicjuszom z 2006 r. czy 2007 r. A były to wypowiedzi z pozycji doświadczonego „giełdowego wygi", bo przecież już od ponad trzech lat zarabia na akcjach. Rok 2008 r. bardzo dramatycznie uzupełnił te doświadczenia o inny obraz rynku – krach i bessę. I wtedy dopiero zostały zweryfikowane umiejętności inwestycyjne. Obecnie nie ma takiej grupy inwestorów, bo giełda nie przyciąga nowych klientów do biur maklerskich – mówi Alfred Adamiec.