Wiele wskazuje na to, że w tym roku nie doczekamy się Rajdu Świętego Mikołaja. Korekta na GPW zbiera obfite żniwo, a fatalny debiut Energi z pewnością zniechęcił wielu drobnych graczy do giełdy. Cechą, która wyróżnia profesjonalnych inwestorów, jest jednak to, że nie myślą tak jak tłum i w chwilach grozy zachowują zimną głowę. Wytrwali gracze liczą, że obecna korekta to naturalna kolej rzeczy i za chwilę wrócimy do zwyżek. Czy są ku temu podstawy?
Efekt czy defekt?
Przełom roku kalendarzowego to okres, w którym dużo mówi się o sezonowej anomalii nazywanej efektem stycznia. To rzekomo czas, w którym ceny akcji rosną. Ale co właściwie oznacza ten termin? Trudno przytoczyć książkową definicję. Można jednak wymienić argumenty zarówno zwolenników, jak i przeciwników tej teorii.
Entuzjaści przekonują, że w styczniu ruch na giełdzie rozkręcają grube ryby. Po prostu fundusze inwestycyjne dokonują przeglądu portfela, wdrażają nowe strategie itp. Efekt stycznia jest też pokłosiem tego, że instytucje odkupują akcje, które sprzedały w grudniu, dokonując optymalizacji podatkowej. Przeciwnicy teorii mówią natomiast, że efekt stycznia to mit i samospełniająca się przepowiednia, niemająca pokrycia w rzeczywistości. Kto ma rację?
Aby to rozstrzygnąć, można spojrzeć w przeszłość. Statystyka pokazuje, że styczeń to dla giełdowych inwestorów jeden z lepszych miesięcy w roku. W ciągu ostatnich 18 lat średnia stopa zwrotu z WIG20 w styczniu wyniosła 3,5 proc. Pod tym względem jest to trzeci najlepszy wynik w roku (wyżej na podium są tylko kwiecień i grudzień).
Maluchy biją blue chips
To praktyczna wskazówka, ale z analizą można pójść dalej. Postanowiliśmy zbadać, czy może inne indeksy są bardziej wrażliwe na „efekt stycznia". Wyniki analizy są bardzo interesujące. Okazuje się, że w ciągu ostatnich jedenastu lat indeks maluchów był zawsze lepszy od blue chips. Albo rósł mocniej w okresach hossy, albo opierał się przecenie w czasie dekoniunktury.