Od kilku tygodni inwestorzy niepokoją się zmianami na politycznej mapie Europy. Jak wyniki ostatnich wyborów we Francji i Grecji mogą wpłynąć na ewolucję kryzysu fiskalnego?
Znaczenie tych wyborów jest często przeceniane. Według mnie niewiele one zmienią. Zapowiedzi, które dziś budzą obawy inwestorów, zwycięzca elekcji we Francji Francois Hollande rzucał na potrzeby kampanii i faktycznie nie zamierza ich wszystkich realizować. Nie sądzę na przykład, aby próbował zablokować uzgodniony pod koniec ub.r. unijny pakt fiskalny. Przesadne są też obawy, że jako socjalista usztywni francuską gospodarkę. Socjalistom często łatwiej jest reformować rynek pracy i instytucje publiczne, bo nie napotykają od razu takiego oporu społeczeństwa, jak konserwatyści. Nie wydaje mi się też, aby po zwycięstwie Hollande'a zaczęło iskrzyć na linii Francja-Niemcy, co utrudniłoby podejmowanie decyzji w UE. Tradycyjnie liderzy tych państw po kilku miesiącach docierania się zaczynają ze sobą współpracować. Nie widzę powodów, aby tym razem było inaczej.
Zasoby surowców są ograniczone bardziej, niż się uważa. W najbliższych kilku latach mogą one podrożeć jeszcze mocniej
Hollande uosabia narastający sprzeciw Europejczyków przeciwko cięciom budżetowym, którym nie towarzyszą działania na rzecz pobudzenia wzrostu gospodarczego. Czy nie będzie on podważał dotychczasowej strategii walki z kryzysem?
Apele o to, aby położyć nacisk także na tempo wzrostu gospodarczego, a nie tylko na zaciskanie pasa, są słuszne. Tyle że ta dyskusja jest nieco oderwana od rzeczywistości, bo skala cięć budżetowych w strefie euro – rzeczywistych, a nie deklarowanych przez polityków – jest mniejsza, niż się uważa.