Ruch przy tenisowej kasie

Tenis to sport, nad którym od lat finansowe słońce nie zachodzi. Przedstawienie trwa przez cały rok, prawie na wszystkich kontynentach, zainteresowanie mediów i sponsorów wciąż jest tak duże, że tenisiści mogą spać spokojnie – ich spektaklowi nic nie grozi.

Publikacja: 02.03.2019 14:28

Status Rogera Federera jest porównywalny z tym, jaki w koszykówce osiągnął Michael Jordan.

Status Rogera Federera jest porównywalny z tym, jaki w koszykówce osiągnął Michael Jordan.

Foto: Shutterstock

Finansowy tort w turniejach wielkoszlemowych oraz rozgrywkach kobiet i mężczyzn dzielony jest według czytelnych kryteriów, każdy kto chce, może bez trudu dowiedzieć się, ile i za co zarobił tenisista na korcie. W przypadku kontraktów reklamowych i sum wypłacanych nieoficjalnie przez organizatorów turniejów, by zagwarantować sobie start gwiazdorów, już takiej jawności nie ma, ale pomimo to tenis – w porównaniu np. z futbolem – można uznać za sport finansowo transparentny.

Nie oznacza to jednak bezruchu, także przy kasie. Widoczna w ostatnim czasie jest tendencja, by uprzywilejować graczy, którzy w światowym rankingu zajmują miejsca pod koniec pierwszej setki, oraz tych, którzy dopiero starają się o wejście na finansowe salony. Przykład dały turnieje wielkoszlemowe (Australian Open, Roland Garros, Wimbledon i US Open), znacznie zwiększając wypłaty dla uczestników eliminacji i graczy odpadających w pierwszych rundach turniejów głównych. Chodzi o to, by ci, którzy już ponoszą ogromne koszty tenisowej kariery, a jeszcze nie zarabiają milionów, mieli łatwiejszy start i zrezygnowali z coraz powszechniej dostrzegalnej pokusy – ustawiania meczów pod dyktando internetowych bukmacherów proponujących w turniejach (głównie najniższej rangi) premie za oszustwo, często wyższe niż organizatorzy za zwycięstwo. I wcale nie trzeba od razu przegrywać meczu, wystarczy przegrać seta, bo i o to można się zakładać online, nawet już w trakcie trwania pojedynku. W ostatnim czasie znów zatrzymano organizatorów tego procederu (w Hiszpanii oraz we Francji) i w środowisku tenisowym zaczyna dominować pogląd, że jeśli ktoś twierdzi, że o tym nie słyszał, to kłamie. Czyli mówiąc wprost, jest tak samo jak z farmakologicznym dopingiem – wszyscy wiedzą o co chodzi, ale osobiście nikt się z tym nie zetknął (dopóki nie został przyłapany).

Koniec dawnego świata

Trudno się dziwić, że organizacje rządzące całorocznymi cyklami rozgrywek, czyli Women's Tennis Association (WTA – kobiety) i Association of Tennis Professionals (ATP – mężczyźni), dbają głównie o pieniądze, bo po to zostały powołane, i trzeba przyznać – wywiązują się ze swego zadania bardzo dobrze. Uczyniły ze swych głównych aktorów gwiazdy globalnego formatu, równe aktorom i piosenkarzom. Znakomicie wykorzystały to, że medialna ekspansja tenisa nastąpiła w czasach, gdy telewizja była już w stanie doprowadzić ten spektakl do każdego domu, dzięki czemu Bjoern Borg, John McEnroe, Chris Evert czy Martina Navratilova osiągnęli celebrycki status niedostępny dla ich poprzedników, nawet najwybitniejszych, np. Roda Lavera, do dziś jedynego wśród mężczyzn zdobywcy kalendarzowego Wielkiego Szlema po wojnie (Australijczyk wygrał wszystkie cztery turnieje w latach 1962 i 1969).

Strażnikiem świętych ksiąg sportu zwanego kiedyś białym w świecie dolara nie chce być też Międzynarodowa Federacja Tenisowa (ITF), której domenę ATP i WTA już dawno temu bardzo ograniczyły, a teraz gwóźdź do trumny wbiła grupa Kosmos dowodzona przez sławnego piłkarza Barcelony Gerarda Pique, przejmując kontrolę nad Pucharem Davisa. To drużynowe, międzypaństwowe rozgrywki w męskim tenisie z ponadstuletnią tradycją. Były od lat perłą w koronie ITF, ale gwiazdorzy syci sławy i pieniędzy coraz bardziej Puchar Davisa lekceważyli (choć zdarzały się wyjątki, np. Szkot Andy Murray prawie zawsze gotowy bronić barw Wielkiej Brytanii). Roger Federer, Rafael Nadal czy Novak Djoković wygrywali raz, ronili patriotyczną łzę, zapewniali o wielkim przywiązaniu do narodowych barw i szli w swoją stronę, bo Puchar Davisa burzył ich całoroczny harmonogram, zmuszał do dodatkowych dalekich podróży, często niechcianej zmiany nawierzchni – jednym słowem, wymagał poświęceń, za które w tym świecie się płaci. Wielu czołowych graczy postępowało podobnie.

Międzynarodowa Federacja Tenisowa przyglądała się temu praktycznie bez reakcji, aż w końcu zamiast reformy, choćby umowy z ATP o przyznawaniu punktów do rankingu za daviscupowe występy, większych wypłat czy kalendarzowych oraz regulaminowych zmian, po prostu Puchar Davisa sprzedała, choć się do tego nie przyznaje. Wprawdzie oficjalnie nazwy nie zmieniono, a Gerard Pique zapewnia, że nie będą to rozgrywki jego imienia, ale powszechne odczucie jest takie, że to koniec dawnego świata. Większość tenisistów reformę przyjęła bardzo krytycznie. Pierwszy turniej finałowy odbędzie się w listopadzie w Madrycie, weźmie w nim udział 18 drużyn podzielonych na sześć grup. Kontrakt z Kosmosem ma obowiązywać przez 25 lat, Pique i spółka obiecują ITF 3 miliardy dolarów na rozwój i promocję tenisa.

Wszyscy pukają się w czoło

Ta inicjatywa oprócz kontrowersji wywołała też reakcję ATP, która od przyszłego roku w kilku australijskich miastach (i we współpracy z tamtejszą federacją) planuje Drużynowy Puchar Świata. I tu już wszyscy pukają się w czoło, argumentując, że dwie imprezy drużynowe w roku to przesada, przecież kalendarz z trudem wytrzymywał jedną. Zasadności tego argumentu nie zmniejsza nawet to, że Kosmos Davis Cup będzie dla uczestników łatwiejszy od dawnego Pucharu Davisa (krótsze mecze i mniej terminów).

Trzeba też pamiętać, że na tenisowym rynku, jeśli chodzi o rozgrywki drużynowe, pojawił się również trzeci gracz – Roger Federer i jego Laver Cup. To mecz Europa – Reszta Świata (w tym roku odbędzie się we wrześniu w Genewie) wzorowany na golfowym Ryder Cup. Początkowo imprezę tę uznano za jeszcze jedną pokazówkę, ale już wyraźnie widać, że Federer traktuje ją bardzo poważnie, a tenisowa industria jeszcze poważniej traktuje Federera. Szwajcar nie miał najmniejszych kłopotów z pozyskaniem dla swojej inicjatywy innych gwiazdorów, przede wszystkim Rafaela Nadala, wdzięcznego za to, że wielki Roger przyjechał na otwarcie jego akademii tenisowej na Majorce.

Niezastąpiony idol

Trudno oprzeć się wrażeniu, że Szwajcar, gdyby zechciał, już dziś byłby – nie tylko na korcie – największą lokomotywą tenisa. Sponsorzy jedzą mu z ręki, Federer w wieku 36 lat zamienił bajeczny, obowiązujący od 20 lat kontrakt z Nike, na dziesięcioletnią umowę z japońską firmą Uniqlo (jak podaje „Forbes" – 70 milionów dolarów rocznie), co oznacza, że marketingowo jego wartość nie słabnie, choć jest coraz starszy i Wielkich Szlemów już raczej wygrywał nie będzie. Ale jako idol wciąż jest niezastąpiony – gra pięknie, zachowuje się wzorowo i każdy organizator turnieju jest w stanie zrobić wiele, by mieć go na liście uczestników. Status Szwajcara jest porównywalny z tym, jaki w koszykówce osiągnął Michael Jordan i nie brakuje głosów, że Federer będzie trzecim sportowcem, właśnie po Jordanie i golfiście Tigerze Woodsie, który zarobi miliard dolarów.

Jak z tego widać, tenis to wciąż żyła złota, do której warto się podłączyć, co zrozumiał Gerard Pique i co być może wykorzysta Federer, gdy już przestanie biegać po korcie. Różnica jest tylko jedna: Szwajcar gra na swoim boisku, a Katalończyk na obcym, na razie nie do końca wrogim, ale kto wie, jak będzie, gdy nowy Puchar Davisa okaże się klapą.

Parkiet PLUS
100 lat nie kończy historii złotego, ale zbliża się czas euro
Parkiet PLUS
Dobrze, że S&P 500 (trochę) się skorygował po euforycznym I kwartale
Parkiet PLUS
Szukajmy spółek, ale też i inwestorów
Parkiet PLUS
Wynikowi prymusi sezonu raportów
Parkiet PLUS
Złoty – waluta, która przetrwała największe kataklizmy
Parkiet PLUS
Dlaczego Tesla wyraźnie odstaje od reszty wspaniałej siódemki?