W każdym razie taki wniosek nasuwa się, gdy analizujemy dane na temat depozytów bankowych, sprzedaży obligacji oszczędnościowych, wpływów do funduszy inwestycyjnych, wielkości transakcji na rynku nieruchomości, sumy kredytów hipotecznych, o jakie występują klienci banków... Wszystko rośnie, padają kolejne rekordy. Nie oznacza to rzecz jasna, że wszystkim wiedzie się dobrze. Drobni przedsiębiorcy, zatrudnieni w branżach, które mocno ucierpiały w wyniku lockdownów, wciąż myślą o tym, jak przetrwać, a nie gdzie ulokować pieniądze. Faktem jest jednak, że oszczędności Polaków w bankach przekroczyły bilion złotych. To największa wartość od czasu denominacji. Co prawda przez rok z lokat wycofano 100 mld zł (środki te zapewne zostały gdzieś zainwestowane), ale przybyło pieniędzy na rachunkach bieżących. Wygląda na to, że pandemia nie spowodowała takiego pogorszenia na rynku pracy, żeby miało to wypływ na bieżące dochody gospodarstw domowych. Wręcz przeciwnie, statystycznie dochody te rosną. A to przekłada się na wzrost oszczędności. Do tego mniej wydajemy. Nie możemy chodzić do restauracji, kina i na siłownię. Zdecydowanie mniej podróżujemy. Przy pracy zdalnej nie potrzebujemy nowego garnituru do biura, torebki i butów z najnowszej kolekcji. Owszem, więcej kupujemy np. mebli, sprzętów gospodarstwa domowego, elektroniki, ale to nie rekompensuje spadku konsumpcji w wielu dziedzinach. Inna sprawa, wydatki konsumpcyjne są raczej odroczone. Wszyscy mamy przecież nadzieję na powrót do normalności (no, może w zmodyfikowanej wersji). I gdy to już nastąpi, odłożony popyt konsumpcyjny może stać się istotnym motorem wzrostu gospodarczego. Słusznie więc robią ci, którzy oszczędzają, ale zwiększone wydatki również przysłużą się gospodarce, a pośrednio – nam wszystkim.