Niektóre rządy państw Azji Południowo-Wschodniej być może spodziewały się, że administracja Trumpa będzie prowadziła wojny handlowe w podobny sposób jak za swojej pierwszej kadencji. Miała więc w pierwszej kolejności i najmocniej uderzyć w Chiny. To uderzenie powinno skłonić część koncernów międzynarodowych i chińskich producentów do przenoszenia produkcji z Państwa Środka do pobliskich krajów, skutecznie konkurujących na rynku globalnym dzięki niskim kosztom pracy. Gospodarki takich państw, jak Wietnam czy Tajlandia, miały więc mocno zyskać na konflikcie handlowym pomiędzy USA a Chinami. Obecnie nie jest to jednak pewne. Administracja Trumpa objęła bowiem sporymi podwyżkami ceł również państwa Azji Południowo-Wschodniej. 2 kwietnia prezydent Trump ogłosił, że w ramach mechanizmu tzw. ceł wzajemnych, stawka celna na import z Wietnamu wyniesie 46 proc., z Tajlandii – 36 proc., z Malezji – 24 proc., z Kambodży – 49 proc., z Laosu – 48 proc., z Indonezji – 32 proc., z Mjanmy – 44 proc., a z Filipin – 17 proc. Później te stawki zostały „tymczasowo” zawieszone do poziomu 10 proc., a władze USA dały do zrozumienia, że chcą negocjować kształt relacji handlowych z wszystkimi zainteresowanymi krajami. Nie oznaczało to jednak całkowitego wygaszenia wojny handlowej. Świadczy o tym choćby ogłoszona w zeszłym tygodniu podwyżka ceł na panele słoneczne z Kambodży, Malezji, Tajlandii oraz Wietnamu. Dotknęła ona chińskie firmy produkujące w tych krajach. O ile jednak produkująca w Malezji chińska spółka Jinko Solar musi się mierzyć z 41-proc. cłem, o tyle na producentów z Kambodży nałożono cło wynoszące aż 3521 proc. USA dały do zrozumienia, że nie pozwolą Chińczykom na omijanie ich ceł za pomocą przenoszenia produkcji do państw regionu.