Nikomu w takiej chwili nie chce się myśleć, że pradawna tradycja została przekształcona we współczesną karykaturę, że żaden starożytny Grek nie biegał w sztafecie z płonącą żagwią wokół Aten i nie tworzył z tej czynności polityczno-marketingowego misterium, którego cel jest dziś tyle bezsensowny, co kosztowny.
Choć wielowymiarowa symbolika ognia w wielu innych okolicznościach do mnie przemawia, to w przypadku podróży ognia olimpijskiego niezmiennie drażni. Tę sztafetę ogniową wymyślił przecież względnie niedawno Carl Diem, szef igrzysk olimpijskich w Berlinie w 1936 r. Wymyślił, by wesprzeć propagandowo nazistowskie igrzyska, dać im oprawę stosowną do teutońskich wyobrażeń o ujarzmieniu żywiołów. Wszystko w tym pomyśle było niemieckie, od lustra marki Zeiss Optics użytego przez greckie dziewice, po stalowy znicz wyprodukowany w fabryce Kruppa, wymyśloną przez niemieckich chemików magnezję i auto Opla z zapasowymi pochodniami sunące za uczestnikami biegu.
Joseph Goebbels dołożył obowiązkowe relacje ze sztafety w radiu, Leni Riefenstahl wszystko pięknie sfilmowała i tak powstał wzorzec, który kopiowany jest do dziś.
Z rytuału nie zrezygnowano nawet po wznowieniu igrzysk w 1948 r. w Londynie, tylko nazwano „sztafetą pokoju", co symbolizować miał gest pierwszego uczestnika, greckiego kaprala Konstantinosa Dimitrelisa, który przed biegiem zrzucił mundur.
W kwestii symboliki pokoju to ja mam wiele płomiennych uwag, pierwsza z brzegu: ostatni znicz (a właściwie 16 tys. zniczy) wyprodukowała dla igrzysk w Soczi fabryka Krasmasz z Krasnojarska, bardziej znana na rynku z dostarczania części do rakiet kosmicznych, łodzi podwodnych i pocisków balistycznych różnego zasięgu.