Zarządzany przez pana fundusz BGF Fixed Income Global Opportunities Fund w ostatnich 12 miesiącach osiągnął niemal 10-proc. stopę zwrotu. To zaskakujący wynik, biorąc pod uwagę powszechne utyskiwania, że rentowność obligacji wysokiej jakości jest rekordowo niska...
Ideą tego funduszu jest zarabianie na różnych okazjach, które nadarzają się na rynku instrumentów o stałym oprocentowaniu. Nie jesteśmy związani żadnym indeksem, którego musimy się trzymać, ani żadną konkretną strategią. To daje nam bardzo dużą elastyczność, którą wykorzystujemy, inwestując w bardzo różnorodne segmenty rynku. W ostatnich 12–18 miesiącach skłanialiśmy się ku aktywom o możliwie wysokiej jakości, ale też wysoce rentownych. To były m.in. krótko- i średnioterminowe obligacje śmieciowe, kredyty z ratingiem inwestycyjnym oraz europejskie i amerykańskie produkty sekurytyzowane. Dodatkowo, w ramach zarządzania ryzykiem stopy procentowej, w ostatnim czasie koncentrowaliśmy się na papierach o dwu-, trzyletnich terminach zapadalności.
Funduszom obligacji sprzyja awersja inwestorów do ryzyka, która pcha w górę ceny obligacji, a zbija ich rentowność. Czy w sytuacji, gdy po uwzględnieniu inflacji kupno obligacji uważanych za bezpieczne – takich jak amerykańskie i niemieckie obligacje skarbowe – to gwarancja straty, ceny tych papierów mogą jeszcze iść w górę?
Nie jest tak, że zarabiamy tylko na wzroście cen obligacji. Odsetki też mają ciągle znaczenie, a niektóre obligacje wciąż mają korzystny, czyli niski stosunek ryzyka do rentowności. Poza tym jednak, wciąż można znaleźć papiery, których ceny mogą iść w górę. Mam na myśli nieamerykańskie obligacje zabezpieczone aktywami (kredytami – red.).
Ceny obligacji windują same fundusze, które muszą gdzieś ulokować kapitał, który napływa do nich szerokim strumieniem. Kiedy należy się spodziewać, że strumień ten zwróci się znów ku funduszom akcji?