„Projektowanie niezawodnych ram polityki pieniężnej na przyszłość" – brzmiał temat przewodni sierpniowego sympozjum w Jackson Hole. Wybitni makroekonomiści i przedstawiciele banków centralnych, którzy co roku spotykają się w tym górskim kurorcie w stanie Wyoming, głowili się nad tym, jak przeciwdziałać przyszłym wstrząsom gospodarczym, skoro stopy procentowe w wielu krajach są bliskie zera, a w kilku przypadkach nawet poniżej. Banki centralne w obliczu recesji obniżają zwykle stopy procentowe o 3–5 pkt proc. W to, że w zachodnich gospodarkach koszt kredytu do takiego poziomu wróci, zanim pojawi się konieczność jego ponownego cięcia, chyba nikt dziś nie wierzy. W USA po żadnym z cyklów łagodzenia polityki pieniężnej w ostatnich ponad 30 latach stopy nie wróciły do punktu wyjścia. Resztek złudzeń, że tym razem będzie inaczej, ekonomistów pozbawiła Rezerwa Federalna, która po miesiącach wahań w grudniu ub.r. dokonała pierwszej od dekady podwyżki stóp, a na kolejną zdobyć się jak dotąd nie może. Inne spośród głównych banków centralnych nawet nie myślą o normalizacji polityki pieniężnej. Przeciwnie, wciąż ją łagodzą. – Niski poziom długoterminowych nominalnych stóp procentowych odzwierciedla fundamentalne siły, które w najbliższym czasie raczej nie osłabną – tłumaczył w Jackson Hole Marvin Goodfriend, ekonomista z Uniwersytetu Carnegie Mellon.
Jak skruszyć podłogę?
Od kilku lat głównym narzędziem banków centralnych, które sprowadziły stopy do zera, a chcą jeszcze pobudzić gospodarkę, jest ilościowe łagodzenie polityki pieniężnej (QE). Program ten, polegający na skupie przez bank centralny aktywów finansowych za wykreowane pieniądze, ma jednak wiele mankamentów. Zaburza ceny na rynkach finansowych, potęguje nierówności społeczne i niebezpiecznie zaciera granice między polityką pieniężną i fiskalną. Przede wszystkim jednak wielu ekonomistów kwestionuje skuteczność QE. Stąd konieczność szukania innych rozwiązań.
Z jedną propozycją już w 2010 r. wystąpił ówczesny główny ekonomista Międzynarodowego Funduszu Walutowego Olivier Blanchard. Jego zdaniem banki centralne powinny – przynajmniej przejściowo – podnieść cele inflacyjne z około 2 do około 4 proc. Inflacja jest jedną z wspomnianych przez Goodfrienda fundamentalnych sił wpływających na stopy procentowe. Gdyby była wyższa, stopy też byłyby wyższe. W efekcie zwiększyłaby się przestrzeń do ich obniżania, gdyby zaszła taka konieczność.
Do tej atrakcyjnej teoretycznie koncepcji praktycy polityki pieniężnej podchodzą jednak sceptycznie. Po pierwsze, nie mają pewności, czy tak łatwo byłoby podbić inflację do 4 proc., skoro nie mogą jej podbić do 2 proc. Po drugie, gdyby nawet to się udało, to ceną mogłaby być utrata z trudem wypracowanej wiarygodności banków centralnych. – Reputację, we wszystkich obszarach życia, trudno zdobyć, a łatwo stracić. Z reputacją w dziedzinie kontrolowania inflacji nie jest zapewne inaczej. Świadome odkotwiczenie łodzi, z obietnicą zakotwiczenia jej dalej na północy, byłoby podróżą w nieznane. Gdy raz się je odcumuje i odkotwiczy, kurs oczekiwań inflacyjnych stanie się trudny do odgadnięcia. Ta nawigacyjna niepewność prawdopodobnie byłaby destrukcyjna dla stabilności makroekonomicznej – tłumaczył podczas jednego z ubiegłorocznych wystąpień Andrew Haldane, główny ekonomista Banku Anglii.
Podobnie jak wspomniany Goodfriend, Haldane wolałby, aby banki centralne zostały na gruncie tradycyjnej polityki pieniężnej, której głównym instrumentem są stopy procentowe. To wymaga skruszenia dolnego ograniczenia poziomu stóp procentowych, którym teoretycznie jest zero. – Najprostszą metodą na odblokowanie stóp, gdy znajdują się już blisko zera, jest likwidacja gotówki – oświadczył w Jackson Hole ekonomista z Carnegie Mellon, wieloletni pracownik Fedu.