Zwycięstwo Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich w USA stało się impulsem, który pociągnął Nikkei 225 na terytorium hossy. Indeks zyskał od 8 listopada, czyli od amerykańskich wyborów, 9 proc., a od tegorocznego dołka wzrósł o 25 proc. Szerszy indeks Topix zyskał od tegorocznego dołka 26 proc. Tym, co tak ucieszyło inwestorów, jest aprecjacja dolara wobec jena. Obietnice Trumpa mówiące o „uczynieniu Ameryki znów wielką", o przyspieszeniu wzrostu gospodarczego i wielkim programie odbudowy infrastruktury zostały wzięte przez rynki na serio, co sprawiło, że przez ostatni miesiąc niemal wszystkie waluty świata traciły do dolara. Amerykański pieniądz zyskał od 8 listopada prawie 8 proc. wobec japońskiego. Jen stał się najsłabszy od lutego wobec dolara. Słaby jen to zaś z reguły wyższe marże i zyski japońskich eksporterów, czyli impuls zachęcający do zakupów ich akcji. Deprecjacja japońskiej waluty, zwiększająca konkurencyjność kraju i pobudzająca inflację, to również kluczowa część abenomiki, czyli strategii gospodarczej rządu Shinzo Abego.
Przed wyborami prezydenckimi w USA, gdy za 1 dolara płacono nieco ponad 100 jenów, powszechnie wskazywano, że abenomika jest martwa, a zabija ją m.in. umocnienie jena, do którego doszło wbrew wszelkim wysiłkom Banku Japonii. Teraz, gdy kurs zmierza w stronę 115 jenów za dolara (pod koniec tygodnia za 1 USD płacono 113 jenów), słychać, że Trump tchnął nowe życie w abenomikę. Tylko na jak długo?
Deprecjacja pomoże, ale nie zbawi
Premier Abe rządzi Japonią od grudnia 2012 r. (wcześniej kierował rządem w latach 2006–2007) i przez ten czas nieustannie próbował za pomocą abenomiki wyciągnąć gospodarkę Japonii z okresu marazmu znanego jako „dwie stracone dekady". Kilka razy wyglądało na to, że to mu się uda, a te nadzieje uskrzydlały tokijską giełdę. Na razie jednak ten cel nie został osiągnięty, pomimo wzrostu wydatków fiskalnych, wielkich programów skupu aktywów realizowanych przez Bank Japonii, ujemnych stóp procentowych i wdrażania innych elementów eksperymentalnej kuracji gospodarczej. O ile w 2013 r. japoński PKB wzrósł o 1,4 proc., o tyle według prognoz Międzynarodowego Funduszu Walutowego w 2016 r. zwiększy się o zaledwie 0,5 proc., a w 2017 r. o 0,6 proc. Tak upragniona przez Bank Japonii inflacja wyniosła w październiku 2016 r. zaledwie 0,1 proc., a przez poprzednie sześć miesięcy była ujemna. Program pobudzenia gospodarki wywołuje więc na razie mizerne efekty. To częściowo skutek dokonanej przez rząd Abego podwyżki podatku od sprzedaży, braku poważnych reform strukturalnych, tego, że jen umacniał się przez większą część 2016 r., jak również typowej dla japońskiego społeczeństwa niechęci do wydawania pieniędzy i awersji spółek do podwyższania wynagrodzeń. Te przeszkody raczej szybko nie zostaną wyeliminowane, ale zwycięstwo Trumpa dało przynajmniej nadzieję, że słabszy jen będzie wspierał ożywienie gospodarcze.
– „Efekt Trumpa" wspiera abenomikę, dopełniając działania Banku Japonii. Ożywienie oczekiwań inflacyjnych skutkuje wyprzedażą obligacji w ujęciu globalnym z wyjątkiem Japonii, gdzie bank centralny zobowiązał się we wrześniu do sztucznego stabilizowania krzywej rentowności. Oznacza to, że powstrzymuje on przed wzrostem oprocentowania długoterminowych papierów, tym samym osłabiając atrakcyjność odsetkową inwestycji w japoński dług. Im bardziej zwiększa się względna różnica w rentowności papierów USA i Japonii, tym większa presja na transfer kapitału portfelowego z jena do dolara powodująca zwyżki kursu USD/JPY. Sądzimy, że efekt ten utrzyma się w 2017 r. przy dwóch kolejnych podwyżkach Fedu i bierności Banku Japonii – mówi „Parkietowi" Konrad Białas, główny ekonomista TMS Brokers. Spodziewa się on, że na koniec przyszłego roku za 1 USD będzie się płaciło 117 jenów.
Oczywiście jen nadal powinien zyskiwać w momentach wzrostu napięć na światowych rynkach. Jest przecież traktowany przez inwestorów jako waluta bezpiecznej przystani.