Powoli zbliżamy się do końca generalnie udanego dla większości inwestorów roku. Hossa była obecna praktycznie na każdym rynku – od akcji, przez nieruchomości i surowce, aż po obligacje. Nie jest to jednak finał pełen triumfalnych gestów. Zamiast kontemplacji wypracowanych zysków mamy dość sporo nerwowych ruchów. Pojawiła się dawno niewidziana zmienność – jedne indeksy zadziwiają swą siłą, inne słabością, a tegoroczni liderzy zaczęli tracić przewagę.
Sezon niespodzianek zapoczątkowany został minirewolucją w Arabii Saudyjskiej, gdzie młody następca tronu i minister obrony przeprowadził falę aresztowań, przetrzebiając dotychczasową elitę polityczno-finansową kraju. Na razie wydarzenie to ma bardziej kontekst geopolityczny, szczególnie uwzględniając irańską (podobno) rakietę, która została zniszczona zanim zdołała dotrzeć do lotniska w Rijadzie, niż gospodarczy. Biorąc jednak pod uwagę międzynarodowe powiązania osadzonych przedsiębiorców, skutki gospodarcze wydarzeń w Arabii Saudyjskiej mogą się dopiero objawić i to w różnych częściach świata.
Początek listopada przyniósł także trwającą dwa tygodnie panikę na rynku obligacji korporacyjnych o wysokiej dochodowości (high yield), lepiej znanych pod wymowną nazwą obligacji śmieciowych. Przecena była nagła i dynamiczna, przypominająca nieco przejawy awersji do ryzyka obserwowane w marcu i sierpniu bieżącego roku. Niektórzy dostrzegali nawet złowrogie podobieństwo do spadków z przełomu 2015 i 2016 roku. Bezpośrednim powodem listopadowej wyprzedaży miało być ogłoszenie fiaska rozmów dotyczących fuzji dwóch potęg na amerykańskim rynku telefonii komórkowej, firm T-Mobile i Sprint. Przypomnę tylko, że wyniszczająca branżę wojna cenowa jest jednym z głównych powodów zaskakująco niskiej inflacji bazowej w USA w tym roku. Dlatego z potencjalnym połączeniem sił obu spółek wiązano spore nadzieje na ustabilizowanie sytuacji sektora. Poza telekomunikacyjnymi gigantami straszenie inwestorów przypisano jeszcze kilku innym spółkom, szczególnie z sektora telekomunikacyjnego i ochrony zdrowia, które opublikowały słabsze wyniki finansowe. Nic więc dziwnego, że obie te branże dotknął wyraźny wzrost rentowności obligacji korporacyjnych.
Strach miał wielkie oczy
Na szczęście, podobnie jak już dwukrotnie w ciągu ostatniego roku, strach miał tylko wielkie oczy. Reszta sektorów nie została „zarażona", a wizja rozpoczęcia dłuższej i solidniejszej przeceny, porównywalnej z tą sprzed dwóch lat, oddaliła się. Trudno niestety powiedzieć, na jak długo. Trzeba zdawać sobie sprawę, że, biorąc pod uwagę dużą skalę emisji w ostatnich latach oraz niską rentowność, rynek długu korporacyjnego (szczególnie silnie zalewarowanych spółek) jest świetnym kandydatem do zostania jeśli nie sprawcą, to główną ofiarą następnej światowej recesji. Dlatego nie można bagatelizować sygnałów ostrzegawczych przez niego wysyłanych. Jednak w pierwszych tygodniach listopad ani główne indeksy akcji z Wall Street, ani z rynków wschodzących nie przejęły się specjalnie groźbami płynącymi z rynku obligacji korporacyjnych. Jedynie europejskie indeksy, będące głównym przegranym tegorocznej hossy (w relacji do pozostałych regionów), poddały się mocnej korekcie, niwelując z trudem wywalczone we wrześniu i pod koniec października zwyżki.
Ten zupełnie niezawiniony i niesprawiedliwy nawrót słabości spółek z Europy Zachodniej był kolejnym zaskakującym elementem nerwowego finału tego roku. Gospodarka strefy euro wciąż pozytywnie zaskakuje inwestorów i ekonomistów, pokazując najlepszy obraz koniunktury od dekady, i na razie przekłada się to na 10–14-proc. zwyżki głównych indeksów, z czego połowa urobku została wypracowana jeszcze w I kwartale. Nie sądzę, żeby główną bolączką inwestorów i powodem kary wymierzonej europejskim parkietom w ostatnich tygodniach były problemy polityczne w Katalonii czy mało konstruktywne negocjacje związane z brexitem. Pewną dozę niepewności mogło co prawda wywołać fiasko rozmów koalicyjnych w Niemczech, ale inwestorzy dowiedzieli się o tej kwestii w drugiej połowie ubiegłego miesiąca, czyli już po kilkuprocentowej przecenie. Szybko zresztą okazało się, że przedterminowe wybory, którymi postraszyła Angela Merkel, a które mogłyby stać się kolejnym czynnikiem podnoszącym ryzyko inwestycyjne na Starym Kontynencie, być może wcale nie będą konieczne. Zamiast „jamajskiej" koalicji rysuje się bowiem szansa na powtórkę ze starego małżeństwa z rozsądku CDU/CSU z SPD. Wychodzi więc na to, że główne skrzypce w sterowaniu europejskimi indeksami gra tej jesieni znowu rynek walutowy i ponownie umacniające się euro. W rezultacie niemiecki DAX, po ustanowieniu nowego rekordu na początku listopada, nie poszedł za ciosem i nie rozpoczął całej serii ustanawiania kolejnych szczytów tak, jak zrobiły to amerykańskie indeksy. Oczywiście również rynki wschodzące, jako tegoroczny lider rankingów stóp zwrotu, wykorzystały słabość przeciwnika i umocniły się na prowadzeniu. W efekcie większość banków inwestycyjnych, z Goldman Sachs i JP Morgan na czele, w kolejnych kwartałach stawia nie na niedocenianą Europę, lecz na rynki wschodzące.