Niezbędna dywersyfikacja
Inwestor na początku 1999 r. odczuwał z natury dużą pokusę, by rezultaty z ostatniej dziesięciolatki prosto aproksymować na kolejny wieloletni okres. Czyli... napełnić portfel amerykańskimi akcjami w przekonaniu o ich wyższości. Tak jak obecnie spółki w USA kusiły pod wieloma względami, były niezaprzeczalnymi liderami boomu technologicznego. Moda na dotcom narodziła się i największe rozmiary osiągnęła właśnie za oceanem.
I teraz najważniejsze. Co stało się w kolejnych dziesięciu latach (luty 1999–luty 2009)? No cóż, teza o wyższości amerykańskich akcji mogła przynieść dość opłakane rezultaty dla portfela inwestycyjnego. S&P 500 przyniósł... stratę (-29 proc.). A tymczasem rynki wschodzące w tym samym okresie dały zarobić przeszło 116 proc. (i to mimo dotkliwej bessy 2008/2009!), a złoto... ponad 220 proc.
Jak więc widać, poszczególne dekadowe okresy inwestycyjne potrafiły się od siebie zdecydowanie różnić. Skoro obecna sytuacja przypomina w niemałym stopniu tę z lat 90., to można by dojść do konkluzji, że kolejna dziesięciolatka powinna raczej przypominać układ stóp zwrotu z lat 1999–2009. To podobieństwo widać również, jeśli chodzi o wyceny. Amerykańskie akcje pozostają zdecydowanie najdroższe, szczególnie w porównaniu z rynkami wschodzącymi – dokładnie tak samo było pod koniec lat 90.
Jakie są praktyczne konkluzje? Z pewnością te porównania nie uzasadniają bezkrytycznego wypełniania portfela amerykańskimi akcjami. Dużo bardziej uzasadniony z punktu widzenia analizy wydaje się zdywersyfikowany portfel inwestycyjny, obejmujący także te aktywa, które w ostatnich dziesięciu latach nie radziły sobie najlepiej.
Argument za dywersyfikacją
Argumentem za dywersyfikacją części akcyjnej portfela pomiędzy różne obszary geograficzne może być prosty, zaobserwowany przez nas fakt. Chociaż zdarzały się dziesięcioletnie okresy, w których straty przynosiły akcje np. amerykańskie (inwestycje dokonane od listopada 1998 do października 2000 r.) albo z rynków wschodzących, to jeszcze nigdy nie zdarzyło się (przynajmniej od początku historii indeksu MSCI EM sięgającej końcówki lat 80.), by oba te rynki miały nieudane dziesięć lat jednocześnie.
10-letnia hossa, a może raczej trzy minihossy i trzy minibessy?
Jeśli zastosować popularne kryterium, według którego hossa to okres między kolejnymi co najmniej 20-proc. spadkami indeksu giełdowego, to na Wall Street zdefiniowana w ten sposób 10-letnia hossa ma prawo wydawać się już mocno podstarzała. Ale zastosowanie tego samego kryterium w odniesieniu do GPW daje zgoła odmienne rezultaty. Nie da się według niego powiedzieć, że WIG jest w hossie od 2009 roku, bo po drodze zdarzyły się już w zasadzie trzy (!) bessy rozumiane jako spadek o co najmniej 20 proc. (2011, 2015/2016, 2018). Można ewentualnie nagiąć tradycyjne kryterium i dopasować je do realiów rodzimego rynku, bessę definiując jako co najmniej 30-proc. spadek. Wtedy okazuje się, że hossa faktycznie trwa od 2009 roku i jest rekordowo długa (ale nie rekordowo silna – najsilniejsza była ta z lat 2002–2007). No cóż, jak widać, popularne „szufladkowanie" ruchów na rynku jako hossa/bessa bywa naprawdę kłopotliwe i pytanie, czy jest w ogóle użyteczne w praktyce...