Wymiana „uprzejmości" między USA a Iranem wkroczyła na nowy poziom. „Jeżeli Iran chce walczyć, to będzie oficjalny koniec Iranu. Nigdy więcej nie groźcie Stanom Zjednoczonym!" – napisał w zeszłą niedzielę na Twitterze amerykański prezydent. Była to odpowiedź na słowa gen. Mohammada Saleha Dżokara, zastępcy dowódcy irańskiego Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej, który straszył, że irańskie rakiety mogą zatopić amerykańskie okręty wojenne w Zatoce Perskiej. Wcześniej doszło do sabotażu tankowców w pobliżu portu Fudżajra w Zjednoczonych Emiratach Arabskich oraz przeprowadzonego za pomocą drona ataku na saudyjski rurociąg. Ten pierwszy incydent był dziełem „nieznanych sprawców" (ale wszyscy podejrzewają Iran), ten drugi został dokonany przez rebeliantów Huti z Jemenu, którzy są wspierani przez Teheran. Ktoś dokonał też nieudanego ataku rakietowego na ambasadę amerykańską w Bagdadzie. Wcześniej USA zaostrzyły sankcje przeciwko Iranowi oraz przerzucały okręty i samoloty bojowe w rejon Zatoki Perskiej, deklarując, że robią to, bo dostały wiarygodne informacje wywiadowcze o przygotowanych przez Iran prowokacjach. Lloyd's Market Association wpisało całą Zatokę Perską na listę obszarów, na których zagrożenia dla żeglugi są największe. Ostatni raz ten akwen znajdował się na tej liście w lutym 2005 r., czyli gdy toczyła się wojna w Iraku.
Jest oczywiste, że kolejny konflikt w regionie mógłby mocno zakłócić dostawy ropy na światowe rynki. Rynek naftowy jest jednak daleki od paniki. W połowie tygodnia za baryłkę ropy gatunku Brent płacono 72 USD, czyli nieco mniej niż w końcówce kwietnia. Ropa zdrożała co prawda od początku roku o ponad 30 proc., ale miało to tylko częściowy związek z napięciami wokół Iranu. (Swoje zrobiły też załamanie wydobycia w Wenezueli, wojna domowa w Libii, skoordynowane cięcia w produkcji dokonywane przez państwa OPEC i Rosję oraz zmiany oczekiwań inwestorów wobec gospodarki USA). Czyżby rynek naftowy nie doceniał zagrożenia? Czy też może to obawy przed wojną USA z Iranem są mocno przesadzone?
Presja gospodarcza
Zanim w maju 2018 r. administracja Trumpa wycofała się z porozumienia nuklearnego z Iranem, na międzynarodowe rynki trafiało 2,5 mln baryłek irańskiej ropy. Później USA obłożyły surowiec z tego kraju sankcjami, ale przyznały niektórym krajom (Chinom, Tajwanowi, Japonii, Korei Południowej, Indiom, Turcji, Grecji i Włochom) tymczasowe zwolnienia z sankcji. Tajwan, Grecja i Włochy same później zrezygnowały z kupowania irańskiej ropy, a wraz z początkiem maja wygasły pozwolenia na import dla reszty krajów. W kwietniu szacowano, że eksport irańskiej ropy wynosił mniej niż 1 mln baryłek dziennie. Potem mógł spaść jeszcze o kilkaset tysięcy baryłek dziennie. To oczywiście stanowi ogromny cios w irański budżet. Ropa i produkty naftowe stanowiły w 2017 r. około 75 proc. eksportu Islamskiej Republiki Iranu. A przecież administracja Trumpa objęła sankcjami również irańską stal.
Sankcje przyczyniły się już do załamania irańskiej waluty. O ile wiosną 2018 r. za dolara płacono około 40 tys. riali, o tyle w maju 2019 r. już blisko 160 tys. (mowa o kursie nieoficjalnym). Inflacja przekroczyła w kwietniu 50 proc. r./r. Administracja Trumpa wyraźnie gra na to, że kryzys gospodarczy w Iranie wywoła wielką falę niezadowolenia społecznego i zamieszek, która zmusi reżim ajatollahów do ustępstw wobec USA w kwestii programu nuklearnego oraz stref wpływów na Bliskim Wschodzie. – Możemy rozmawiać, jeśli oni będą gotowi – zadeklarował niedawno Trump.