Do niedawna ludzi podających dokładne daty końca świata uznawano za wariatów lub religijnych sekciarzy. Obecnie są oni uznawani za szlachetnych ekoaktywistów i zapewnia im się obecność w debacie publicznej, o jakiej mogą tylko pomarzyć.
– Około roku 2030, za 10 lat, 252 dni i 10 godzin od tej chwili, będziemy w sytuacji, w której uruchomimy nieodwracalną reakcję łańcuchową poza ludzką kontrolą, która najprawdopodobniej doprowadzi do końca naszej cywilizacji, jaką znamy – mówiła Greta Thunberg, młodociana szwedzka ekocelebrytka, w brytyjskim parlamencie w kwietniu 2019 r. „Greta jest w stanie zobaczyć rzeczy, których inni ludzie nie są w stanie. Może widzieć dwutlenek węgla gołym okiem. Może zobaczyć, jak wylatuje on z kominów i zmienia atmosferę na wysypiskach śmieci" – napisała jej matka Malena Ernman w swojej książce „Scenes from the heart. Our life for the climate". Dziewczynka obdarzona magicznymi zdolnościami do widzenia cząsteczek CO2 nie jest jedynym prorokiem klimatycznej apokalipsy. Ruch Extinction Rebellion, znany z blokowania ulic w europejskich stolicach (i zwiększania w ten sposób emisji spalin przez stojące w korkach samochody) jako moment krytyczny dla klimatu wskazuje rok 2025 i chce, by do tego czasu zredukowano na całym świecie emisje netto dwutlenku węgla do zera. Można wzruszać ramionami, że to kolejny nierealny pomysł jakichś aktywistów, ale nastrój klimatycznej apokalipsy udziela się też politykom (wydawałoby się) poważnych partii w Europie Zachodniej i USA.
Po co nam samochody i mięso?
Zapał do naprawiania klimatu najmocniej widać w Niemczech. Rząd Angeli Merkel ogłosił niedawno swój klimatyczny pakiet stymulacyjny wart 54 mld euro. Ma on pozwolić, by w 2030 r. emisja CO2 była w Niemczech niższa o 55 proc. niż w 1990 r. Pomysł inwestowania w ekologiczne technologie jest sam w sobie słuszny (zwłaszcza że Niemcy nie radziły sobie z celami redukcji CO2), ale pakiet ten zawiera też plan podwyżek cen za certyfikaty emisyjne dwutlenku węgla. Cena emisji tony tego gazu ma stopniowo rosnąć, by w 2025 r. skoczyć do minimum 35 euro. (Latem 2019 r. dochodziła do 30 euro za tonę, a niemiecki przemysł na to mocno narzekał). Dla ekologicznych radykałów to jednak o wiele za mało. Niemiecka partia Zielonych przygotowała na swój listopadowy kongres propozycję podniesienia ceny emisji tony CO2 do 60 euro. Podwyżka miałaby wejść w życie już w 2021 r. O pozwolenia musiałyby się starać też firmy transportowe i budowlane. Używanie kotłów na olej grzewczy i kotłów gazowych miałoby zostać zakazane. (Co ciekawe, propozycja Zielonych przewiduje promocję palenia... drewnem). Polityka podatkowa ma zostać tak ukształtowana, by wyeliminować zakupy samochodów z silnikami spalinowymi. O modernizacji budowanych w latach 60. i 70. niemieckich autostrad można zapomnieć. „Od 2025 r. nie chcemy zabierać się za nowe drogi federalne, bo Niemcy są wystarczająco wyposażone w drogi" – mówi projekt programowy Zielonych. Propozycja ta obejmuje również zakaz przemysłowej hodowli zwierząt oraz edukację o „konsekwencjach konsumpcji mięsa". Mowa o dokumencie stworzonym przez działaczy partii mającej w sondażach nawet 27 proc. poparcia.
– Wielu ludzi rozumie, że rzeczy zmienią się fundamentalnie. Pytanie brzmi, czy sami dokonamy zmian, czy pozwolimy się zmieść przez kryzys klimatyczny – stwierdziła w rozmowie z dziennikiem „Bild" Katrin Goering-Eckardt, liderka frakcji Zielonych w Bundestagu.
Zieloni są akurat znani w Niemczech jako „partia zakazów". Na przykład w 2013 r. domagali się wprowadzenia jednego bezmięsnego dnia w tygodniu. (Nieświadomie nawiązując do tradycji z krajów komunistycznych). – Zieloni marzą o bezmięsnym kraju. Kto chce być weganinem, może to robić, ale reszcie z nas nie powinno się zakazywać jedzenia naszych sznycli – powiedział Christian Lindner, przywódca niemieckiej Partii Liberalnych Demokratów.