Zaskakuje jedna myśl, zarówno same rynki, jak i ich profesjonalni uczestnicy mówią w ostatnim czasie jednym głosem. Sprowadza się to do tego, że ostatnie czynniki ryzyka, jak kryzys bankowy w Stanach Zjednoczonych, problemy z inflacją i związana z nimi polityka banków centralnych, jak również ewentualna recesja na rynkach, nie są już obecnie czynnikami, które w najbliższych miesiącach będą w istotny i trwały sposób determinować zachowanie rynków.
Nie podważam wprost założeń takiego myślenia, skupiłbym się na innej kwestii. Niepokoi mnie właśnie wspomniana jednomyślność, gdzie poza drobnymi wątpliwościami wszyscy uczestnicy rynków zakładają, że będzie dobrze. Z podobną sytuacją w mojej ocenie mamy do czynienia obecnie. Może przeważa moja natura sceptyka, ale jeśli wszyscy się ze sobą zgadzają, w mojej głowie budzą się wątpliwości, czy aby na pewno coś nam, jako uczestnikom rynku, nie umyka.
Patrząc jednak na rynek, moje wątpliwości poza pytaniem, czy się nie mylimy, budzi coś innego. Najlepszy moment na inwestycje jest zawsze wtedy, gdy uczestnicy rynku się boją. Powiedzenie, że rynki rosną na ścianie strachu, wielokrotnie dość czytelnie wyjaśniało to, co działo się w ostatnich kilku latach. Jakiś czas temu spotkałem się z powiedzeniem, że koniec strachu to początek bessy. Kiedy mamy sytuację, z którą mamy do czynienia obecnie, zarówno inwestorzy indywidualni (patrząc chociażby na ostatnie odczyty nastrojów SII), jak i profesjonalni wierzą, że wszystko, co złe, jest już za nami i ewentualne zagrożenia na horyzoncie nie są niebezpieczne, w rozsądnym inwestorze powinny się przynajmniej obudzić wątpliwości.
Patrząc na ostatnie dni na rynkach, moje obserwacje się potwierdzają, przypadek banku First Republic spowodował jedynie jednodniowe zawahanie na rynkach. Być może jest to słuszne podejście, jakkolwiek wszystko wskazuje na to, że temat będzie powracał w kolejnych kwartałach. Dobre wyniki spółek pozwoliły indeksom amerykańskim dość szybko otrząsnąć się i powrócić do obserwowanych od około miesiąca tendencji wzrostowych. Bardzo podobnie wygląda to na krajowym podwórku, gdzie indeks WIG20 pozostaje jednym z silniejszych komponentów emerging markets.
Nasuwa się pytanie, związane z głównym wątkiem tego tekstu, jak długo jeszcze rynkom wystarczy siły do zwyżek. I co będzie dalej. Nie spodziewam się tutaj oczywiście gwałtownej bessy, ale przy zjednoczonych w swoim optymizmie uczestnikach rynku powiedzenie „sell in May and go away” ma szansę się w tym roku zrealizować.