Od sporej przeceny rozpoczęła się również poniedziałkowa sesja na Wall Street, spychając indeks S&P 500 10 proc. poniżej rekordów z początku roku, a Nasdaq Composite na 8-miesięczne minima. Inwestorzy pozbywali się również innych ryzykownych aktywów.
Dość łatwo wskazać przyczyny styczniowych spadków na giełdach, które tak mocno eksplodowały w poniedziałek. Początkowo był to strach przed szalejącą inflacją i podwyżkami stóp procentowych przez banki centralne (szczególnie przed podwyżkami stóp przez Fed – amerykański bank centralny), a później nałożyły się na to obawy związane z coraz bardziej prawdopodobną inwazją Rosji na Ukrainę. W poniedziałek to właśnie ten ostatni czynnik odgrywał główną rolę. Inwestorzy nie chcieli mieć akcji, gdy wybuchnie wojna rosyjsko-ukraińska.
Łatwo wskazać przyczynę spadków, ale dużo trudniej przewidzieć, co będzie dalej. Bo gdyby chodziło tylko o inflację i podwyżki stóp procentowych w Stanach Zjednoczonych, to z dużym prawdopodobieństwem można by przyjąć, że środowe posiedzenie FOMC będzie wyznaczało punkt zwrotny. Samo posiedzenie, ewentualnie dzień przed lub dzień po nim. Przede wszystkim dlatego, że po tak silnej wyprzedaży akcji wiele już jest w cenach i miejsca na dalsze negatywne niespodzianki już nie ma, więc w krótkim terminie paliwo do spadków się wyczerpało.
Gorzej jest z ryzykiem inwazji Rosji na Ukrainę. To ryzyko, szczególnie w odniesieniu do naszego regionu, dopiero jest wkalkulowywane w ceny aktywów. Dlatego europejskie indeksy giełdowe mogą jeszcze długo spadać, zanim inwestorzy przypomną sobie o starej zasadzie, żeby „kupować akcje, gdy leje się krew".
W sytuacji gdy nic nie wiadomo, pozostaje proste odniesienie do historii, czyli rzut oka na sytuację techniczną na wykresach poszczególnych indeksów. I tu już trochę optymistycznych akcentów można znaleźć.